poniedziałek, 29 lutego 2016

Święto Lasu (czyli opowiadanie o robakach)



Święto lasu

     Robaki na łące postanowiły urządzić imprezę z okazji Święta Lasu na niewielkiej polanie pod lasem brzozowym. Motyle zebrały nektar z pobliskich kwiatów, mrówki zaś przyniosły zboże na zakąskę i na w ćwierć nadgniłego ogórka. Żuki zajęły się sprawami technicznymi imprezy, toteż szybko na polanie zaczęło radośnie buczeć.
     Tramwaje, za które robiły Kowale, woziły zdenerwowane Rybiki bo panicznie unikały Skorków balujących po drugiej strony krzaka. Wolały ich uniknąć, by nie wdawać się w dyskusje o wyższości wilgotnego kawałka spróchniałego pieńka nad posadzką łazienki, gdyż takowa dysputa mogłaby mieć efekt włożenia kija w mrowisko.
     Wybrano z leśnej okazji Święta, muszkę owocową, jedną z tych która żyje jedynie kilkadziesiąt dni; przekupiona owocami postanowiła pracować jako maskotka przez znaczną część swego życia. Kawałki jabłka rzucane jej w przerwie osładzały jej życie.
     Mrówki krzątały się to tu, to tam i układały igiełki sosny, ogradzając teren imprezy. Koniki polne zaczęły odgrywać dźwięki, zbyt skoczne i rześkie jak na tą porę roku. Znów stare muchy będą plotkować o nieodpowiednim i źle dobranym repertuarze oraz o patologicznym zachowaniu owadów społecznych. Znudzone natomiast były trzmiele, buczące nieustannie w liściach szczawiu.
     Nim słońce zamieniło się rolami z księżycem na niebie, owadzia impreza zaliczała już zgon, w trakcie którego mrówki krzątały się to tu, to tam, chowając igły sosny. Muchy przesadziły z muchomorem, zamroczone leżały w rowie od dłuższego czasu i wymieniały wszystkie gatunki leśnych owoców. Rybiki porozganiały się po lesie od nadmiaru cukru zawartego w miodzie, które zorganizowały pszczoły, nieobecne z powodu żniw.
     Świetliki przygasły upojone nektarem, które zdobyły cholera wie gdzie. Tylko kilka z nich, jakby nie dość dobrze się bawiło, latały po lesie bez większego celu, jakby ich Święto Lasu na polanie nie zadowalało. Mimo iż tramwaje zajechały już dawno na pętlę, ustało buczenie, wielko-leśne życie szykowało się do snu. Nieliczne świetliki latały po polanie zastanawiając się i zachodząc w głowę, kto posprząta całe to pobojowisko; skutkowało to tym, że tyłki świeciły im nieco jaśniej.
      Dwa miesiące później ludzie wycięli brzozy, a polanę zalali betonem. Postawili supermarket pierwsza klasa. Rybiki zamieszkały na zapleczu gdzie znalazły dość dużą kafelkowaną posadzkę. Skorki również znalazły sobie kilka miejscówek. Obozują w okolicach śmietnika, o prawa do którego walczą nieraz z osami.
     Czasem kilka mrówek przejdzie przejdzie krawężnikiem nieopodal wspominając Święto Lasu; nieraz żuk przeleci na parking lub światło neonów zwabi niedowidzącego świetlika. Taki owadzi przechodzień spojrzy na supermarket, tam gdzie niegdyś była polana i tylko westchnie cicho pod aparatem gębowym, po czym poleci dalej.

sobota, 27 lutego 2016

Definicje względne



Definicje względne

     Pewnego dnia w moje ręce wpadł słownik, jako podarunek na urodziny. Jeden z tych co zawierają definicję wyrazów blisko i dalekoznacznych. Opasłe to było tomisko i widać było wyraźnie iż autor włożył sporo pracy by podzielić i poukładać wszystko należycie. Dla przykładu sama definicja słowa "definicja" miała kilka znaczeń, często sprzecznych ze sobą, ale mimo to różnice były wyraźnie akcentowane i wyjaśniane.
     Był to jedyny taki słownik w moim bloku, toteż często się zdarzało że wpadał któryś ze znajomych sąsiadów - od czasu do czasu - w czekoladkami w ręku, bukietem kwiatów dla żony i pomarańczowymi paproszkami dla rybek. Opatrzeni byli też przesadnie sztucznym uśmiechem na ustach z których wydobywała się  obietnica wielu materialnych i pozamaterialnych korzyści; robili to by móc zerknąć na jakieś słowo, i z reguły nikt nie chciał mi powiedzieć, o jakie chodzi. Woleli sami szukać. Gdy podawałem im słownik, brali go z wielką niepewnością i przewracali szybko kartki aż znaleźli właściwą stronę. Machali wówczas tęczówkami po czarnym druku, by po chwili dwojako zareagować. Był to uśmiech entuzjazmu i ogromnej radości, ewentualnie szybko zamykali słownik i wychodzili z mojego mieszkanie ze spuszczonym wzrokiem.
      Sam słownika używałem rzadko, starałem się dbać o tak cenny podarunek. Któregoś dnia, ulegając presji sąsiada spod ósemki, wypożyczyłem mu słownik dosłownie na godzinkę, gdyż jego żona właśnie rozwiązywała krzyżówkę w której można było wygrać bezwzględnie nową pralkę.
    Gdy inni sąsiedzi dowiedzieli się że wypożyczyłem słownik, przed moimi drzwiami zaczęły ustawiać się kolejki. W moim mieszkaniu przybywało czekoladek, żona znienawidziła kwiaty a rybki od tamtej pory pływały w pomarańczowej brei.
     Wypożyczanie słownika nie było dla mnie tak korzystne, jak zaręczali sąsiedzi. Z czasem zauważyłem że ktoś pozbawił mój słownik kilku stron, podejrzewałem trojaczki urwisów, tych spod trójki. Psotniki co niemiara, na domiar złego na marginesie narysowali swastyki, diabełki i Bóg jeden wie co jeszcze. Ktoś inny bawił się pisakiem fluorescencyjnym i celowo pozaznaczał wszystkie wulgaryzmy i dwuznacznie brzmiące słowa. Ktoś inny powycinał wszystkie niektóre literki z pierwszej strony - pewnie ten filatelista z czwartego piętra znów kogoś szantażuje i nie chce się zdradzić własnym pismem. Starsze małżeństwo z parteru, znane na całym osiedlu ze słuchania radia zbyt głośno - z małą pomocą nożyczek i taśmy klejącej pozamieniało niektóre definicje; nie wiem jaki mieli ku temu cel.
     Słownik przechodził z rąk do rąk, tracąc na leksykalnej wartości. Gdy zdałem sobie z tego sprawę, było już za późno. Większość definicji nie była już taka sama, a te które się ostały nietknięte nie były przydatne do życia.
     Jedynie okładka była jeszcze mało zdarta, choć i tak nieźle odrapana. Oprawiłem nią jakąś podrzędną książkę, którą dostałem z odzysku makulatury od pracującego tam znajomego. Od tamtej pory czytam tylko Harequiny żony, sąsiadów nie wpuszczam w ogóle, a czekoladkami dokarmiam rybki, bo tym pomarańczowym już rzygają na boki.

sobota, 20 lutego 2016

Wojna o pokój




[Dziś z szuflady po śladowych ilościach poprawek tekst z brodą, pisany do spółki w liceum]

Wojna o pokój

„Każda wojna to walka o idee, nawet jeśli tych idei nie ma!”


      Dzisiejszy dzień był najdziwniejszym dniem mojego szarego i nudnego życia. Tak nudnego, że nawet wyjście do sklepu jest dla mnie rzeczą dziwną i niezwykłą. Tak więc dziś rano, po obudzeniu, stwierdziłem coś dziwnego... nie mam podłogi. Widziałem mieszkanie Sąsiada pode mną, wszystkie meble, dywan, podłogę – cały pokój. Łóżko moje zawieszone w jakiejś dziwnej, niewytłumaczalnej próżni, lewitowało w powietrzu. Atmosfera dziwności z tego powodu przeszyła me ciało jak dreszcze, korzonki zapuściły gałęzie, a kark zamarzł z wrażenia. Pod sobą widziałem śpiącego jeszcze Sąsiada.
      Rzuciłem poduszkę w dół, by sprawdzić czy będzie miała jakiś punkt zaczepienia, chciałem zobaczyć czy zacznie lewitować w powietrzu podobnie jak łóżko. Gdyby moje przypuszczenia się sprawdziły, prawdopodobnie ja także mógłbym chodzić po „niewidzialnej podłodze”. Ale niestety, na moje nieszczęście, poduszka trafiło prosto w głowę sąsiada, który zerwał się gwałtownie. Zareagował dość dziwnie, zgoła odmiennie niż zareagowałyby inne osoby w tej sytuacji. Nie zaczął rozmawiać o pogodzie, nie skarcił mnie za nagłą pobudkę, ba – nic nie mówił. Tylko wyciągnął z szafy Starą Strzelbę Dziadka. Załadował śrutowe naboje, i zaczął szykować się do strzału... w moją stronę. Ja widząc to zakryłem twarz drugą poduszką, która mi została. Sąsiad pociągnął za spust Starej Strzelby Dziadka, rozpruł poduszkę z której wypadło pierzę, zacząłem myśleć o nieludzkim traktowaniu gęsi przez ludzi.
     Chowając się przed spostrzeżeniem Sąsiada mogłem ocenić swoją sytuację. Zauważyłem, że obok „latającego” łóżka, w powietrzu wiszą także inne moje meble – stolik nocny, taboret, szafka, nawet stara powojenne komoda. Nie było tylko podłogi i oczywiście mojego tureckiego dywanu. Spojrzałem na nocny stolik, na środku którego stała moja nocna lampka, szybko pojawiła się myśl – „obrona poprzez atak”,lampka poleciała więc w kierunku sąsiada, przeładowującego broń. Robił uniki, uniknął sztucznej szczęki mojej cioci. Nie oberwał trzema grzebieniami rzucanych jeden po drugim, nie trafiłem go także opakowaniem po pastylkach na kaszel. Poleciały w końcu stare butelki po piwie ze środka szafy, jednak i te minęły się z celem. W końcu udało mi się go trafić radiem sporych rozmiarów.
      Zauważyłem że Sąsiad doznał jednak niewielkiego uszczerbku na zdrowiu i w ramach rewanżu z powodu braku śrutu, rzucił we mnie papierową kulką uformowaną z podania o poszkodowanie. Kulka była jakaś dziwna, robiła się coraz większa i większa. W końcu urosła do tak dużych rozmiarów, że zajęła cały pokój sąsiada – od podłogi po samą górę. Stwierdziłem, że taki kawał papieru może śmiało robić mi za podłogę.
      Sąsiad znalazł się w beznadziejnej sytuacji, zaczął więc pertraktować rozejm. Jako że przygnieciony był kulą - nie słyszałem go zbyt dobrze, ale dotarło do mnie że chce pokoju. Zacząłem mu wyjaśniać, że to on wywołał wojnę i ja się nie poddam. Czułem w tym spisek, przejrzałem jego zamiar. Tylko on miał pokój z podłogą, ja musiałem zmagać się z jej brakiem. Powiedziałem:
      - Kto pragnie pokoju, szykuje się na wojnę. Tylko ty masz pokój, ja go utraciłem.
      Przeszedłem więc, ze sporą trudnością – bo w końcu wspinając się po meblach, skacząc po nich bardzo ostrożnie, do kuchni aby tam założyć II front tej wojny. Z garnków zrobiłem obronę przeciwogniową, z szafy wyjąłem tym razem swoją Starą Strzelbę Dziadka i ustawiłem ją za barykadą butów w holu, w razie natarcie na główne wejście; z komody w sypialni urządziłem schron przeciwlotniczy,w łazience, za pomocą apteczki – punkt opatrunkowy pierwszej pomocy
     Zacząłem nasłuchiwać, co porabia sąsiad. Poczułem dym, i dość szybko.zauważyłem białą mgiełkę unoszącą się po moim pokoju. To papierowa kula – zaczęła się palić. Sąsiad niecnie podłożył ogień pod podwaliny mojej egzystencji. Po chwili cała podłoga zajęła się ogniem.    
    Pobiegłem czym prędzej do łazienki, podłączyłem węża do kranu i zacząłem gasić pożar. Gdy mi się to udało (dość szybką zresztą), krzyknąłem triumfalnie i koniec węża włożyłem do kieszeni, obserwowałem tylko mały tlący się skrawek papierowej podłogi Sąsiad zaczął pomstować na mnie, krzyczał że zawsze miałem węża w kieszeni, i nie po to on płacił za zapałki do podkładania ognia, bym go gasił. Stał zanurzony po kolana w wodzie, krzyknąłem tylko:
      - Zalewasz!
Wojna trwała nadal, a Sąsiad wykrzyczał:
      - To ty zawsze zalewałeś... się - też!
      Gdy tylko skończył to mówić, musiał zrobić unik przed zbliżającym się kaloszem, rozmiar 42. Padł na dywan, czołgając się zniknął gdzieś pod łóżkiem. Już myślałem że poległ na polu bitwy, gdy okazało się, że robiąc podkop we własnej podłodze, zaatakował mnie od strony kuchni serią znaczków pocztowych... a konkretnie klaserami.
       To zaskoczyło mnie kompletnie. Nie zdążyłem się zorientować, sąsiad cisnął jeszcze garnkiem w moją głowę. Ze skroni poleciała mi mała strużka krwi. Nie było to wielkie skaleczenie, ale nie zmienia to faktu, że wojna rozgorzała na dobre i są już pierwsi ranni.
     Postanowiłem kontratakować,metodą psychologiczną. Wpadłem na taki pomysł gdy spostrzegłem, że po moim parapecie spaceruje sobie leniwie to w jedną, to w drugą stronę,kot Sąsiada. Ten sam, który w zeszłym roku zjadł podstępnie mojego kanarka. Odpierając atak wykałaczkami, złapałem więc kota i umieściłem w klatce po mym wiernym ptaku.
      Postawiłem ją na lodówce, nazwałem to miejsce „Klatschwitz I”. Zacząłem myśleć nad karą dla kota-kata. Mój wzrok powędrował na kuchenkę gazową, w głowie zaświtała myśl – komora.
Sąsiad, gdy zauważył swojego kota w klatce, zbladł na twarzy, wyjaśniał jakieś dziwne zasady tej wojny. Mówił że nie jest to wojna o jeńców, że powinienem wypuścić kota, bo inaczej opinia publiczna się ode mnie odwróci. Ruszył moją czułą stronę, w końcu zawsze zależało mi na zdaniu innych ludzi. Zapewniłem go, że kotu nic się nie dzieje strasznego, pokazałem mu jak wygląda klatka, upewniłem że kot ma w niej luz.
Nie wspominałem tylko, że kot zginął w komorze gazowej przy próbie ucieczki. Pokazując mu futro z norek zawieszone w klatce, poruszałem by improwizować ruch kota (sporo wysiłku mnie to kosztowało), odmówiłem wydania kota.
     Jednak sąsiad przeczuwając co się stało z kotem powiedział:
      - To już nie wojna między ludźmi, zostały w nią wplątane zwierzęta. To jest wielka, ogólna wojna światowa pomiędzy gatunkami. Popełniłeś błąd drogi sąsiedzie, teraz jestem zmuszony do uderzenia całymi siłami. Tak się kończy wplątywanie niewinnych w prywatną wojnę. Każda wojna to walka o idee, nawet jeśli tych idei nie ma!
      Teraz kiedy mam już ideę mogę pozwolić sobie na konflikt globalny... między gatunkami!Nie obchodziły mnie te jego głupoty, do głowy przychodziła mi pamięć o moim kanarku – Fistaszku. Postanowiłem postawić mu pomnik. Ulepiłem go z plasteliny i położyłem na ławie w pokoju. Mały napis głosił: „Jeszcze nigdy tak wielki, nie zawdzięczał tak wiele, tak niewielkiemu”.
      Z okazji odsłonięcia pomniku, zbombardowałem Sąsiadowi balkon, proszkiem do pieczenia.Mimo wszystko czułem strach, postanowiłem zawrzeć obustronny sojusz ze szczurami i z myszami. Oczyściłem w ten sposób swoje sumienie. Stanąłem na cokole czasu, którym był taboret i przemówiłem do gryzoniowatego narodu. Przemówienie wzbudziło aplauz. Stworzenia przyrzekły na Boga walczyć do upadłego.
      Wykorzystywałem więc je do akcji dywersyjnych. Nadgryzały kable od telewizora, siały spustoszenie w spiżarni wroga, w ten sposób następny gatunek został wciągnięty w wir wydarzeń.Na moje nieszczęście sąsiad zawarł pakt z owadami. Komary gryzły mnie niemiłosiernie, a ćmy przeszkadzały w bombardowaniach dywanowych. Zmuszony więc byłem zawrzeć pakt z nietoperzami, które przedstawicielstwo miały w piwnicy kamienicy. Za dwie garście rodzynek zgodziły się współpracować.
     Tak powstała kadra, której celem była obrona przeciwlotnicza.Wojna trwała już kilka godzin. Zbiory żywności u sąsiada, dzięki akcji gryzoni zubożały niemiłosiernie. W oczach sąsiada pojawił się lęk głodu. Jego sojusznicy – koty, zaczęły narzekać na brak jedzenia. Walka toczyła się pod moje dyktando i zwycięstwo było blisko.Nagle rozległ się dźwięk dzwonku przy drzwiach Sąsiada. Ukryty za szafą obserwowałem ruchy sąsiada, który kryjąc się za parasolem poszedł otworzyć drzwi.
     To byli świadkowie Jehowy, których wszędzie pełno. Trochę porozmawiali z Sąsiadem, ale ten szybko się ich pozbył starym sposobem – wypychając za drzwi. Gdy Sąsiad zatrzasnął za nimi drzwi, zaatakowałem znienacka, to jest z kuchni, za pomocą srebrnych łyżeczek, które znalazłem w kredensie. Atak wyrządził spore straty w obozie Sąsiada.
    Wydawało by się, że wojna zmierza ku końcowi. Zacząłem świętować sukces, złupiłem z tej okazji dom Sąsiada, wiele sprzętów zabrałem do siebie.
      Gryzonie niezadowolone z doli które dostały, odwróciły się ode mnie i zbuntowały. Zawiązały powstanie, odkneblowały sąsiada i przeszły pod jego dowództwo. Sąsiad, wykorzystując moje rozprężenie po wygranej, zaatakował mnie butami, jedynymi rzeczami które mu zostały. Nie mogąc działać, zacząłem robić mu wyrzuty, że zawsze wchodził w moje prywatne życie z butami. Wygrałem jak do tej pory wiele bitew, ale cały wojny jeszcze nie. Ponadto, Sprzymierzone Glonojady z Akwarium zaczęły blokować rury kanalizacyjne. W mojej kuchni zapanował okropny smród. Nie miałem wyboru, musiałem się wycofać z własnej kuchni przed napierającym wrogiem.
     Wycofałem się do łazienki i tam się zabarykadowałem. Wskoczyłem do wanny, do której uprzednio nalałem wody. Flota moja składała się z kaczki i kilku gumowych gruszek.
      Sąsiad stanął ze swoją armią naprzeciwko drzwi (na zawieszonym w powietrzu fotelu), rozpoczęło się oblężenie. Początkowo próbował sforsować drzwi, zastawione pralką. Po kilku próbach zmienił swoją pozycję. Jako, że w całym mieszkaniu nie miałem podłogi, sąsiad wykorzystał to i atakował mnie od dołu. Sprzymierzone z nim gryzonie już dawno poległy na polu bitwy zjedzone przez głodne koty. Koty zdechły z kolei z przejedzenia.
      Prawie wszystkie zwierzęta poległy w jeszcze gorszych warunkach i rad jestem, że nie mam obowiązku opisywać tej masakry. Zostałem tylko ja i Sąsiad. W głowie zakiełkowała myśl, widząc swą beznadziejną sytuację pomyślałem – „może by tak zawrzeć rozejm”?
     Nie chciałem okazywać słabości, więc przez dziurę w łazience przedostałem się do ubikacji. Siadłem na toalecie, zrobiłem co należało. Spuściłem wodę z sarkastycznym uśmieszkiem. Zawartość spadła na dół, do sąsiada. Smród panował w całym jego mieszkaniu, padły ostatnie owady.
      Sąsiad, chcąc nie chcąc zaproponował rozejm. Ja też byłem już zmęczony tą wojną, prawdę mówiąc zapomniałem już o co walczymy. Umówiłem się z sąsiadem na pertraktacje w mojej kuchni. Sąsiad nie zgodził się na takie warunki, zaproponował mi swoją łazienkę, co z kolei mi było nie na rękę. W drodze kompromisu uznaliśmy że klatka schodowa jest najlepszym miejscem na rozmowy pokojowe. Te trwały tylko chwilę, w zasadzie polegały na uściśnięciu ręki byłemu wrogowi . W ramach odpoczynku usiedliśmy więc w pokoju sąsiada. Czułem głód, Sąsiad na pewno też.
      W końcu, po chwili krępującej ciszy, Sąsiad zaproponował pojednawszy posiłek. Otworzył lodówkę. W środku zastała go pustka. Jedyne co pozostało to leżący na samym dnie kawałek rzodkiewki. Wojna wyniszczyła zupełnie zaopatrzenie Sąsiada. Spytał mnie czy może ja mam coś w lodówce. Poszedłem sprawdzić, lecz zastała mnie także pustka żywnościowa. Gdy mu o tym powiedziałem westchnął tylko i spojrzał na wybite okna, za którym widać było zachodzące słońce. Sąsiad stwierdził, że chyba czeka nas śmierć głodowa. Również westchnąłem i spojrzałem na okno.
      Słońce nurzało się w pomarańczowości, która rozjaśniała błękit nieba. Na parapecie usiadł biały gołąb- symbol pokoju. Komponował się z krajobrazem. Wokół niego - jakby otaczała go jasna poświata, nieznana aura. Sąsiad spojrzał na mnie i uśmiechnął się. Ja także.
     Słońce nikło za równinami niczym przygasająca świeczka, niebo dotąd pomarańczowo-niebieskie robiło się coraz bardziej szarawe, pojawiły się malutkie, świecące punkciki. Siedząc na zgliszczach podziwialiśmy piękny widok.
      - Eh... – westchnął Sąsiad – piękny widok!
      - O tak! – ja również byłem zachwycony. Zrobiłem więc kolejny kęs pieczonego gołębia.
      Gdy nastał mrok, podałem kurtuazyjnie rękę Sąsiadowi i udałem się do siebie. Skacząc po meblach, dotarłem do swego łóżka. Nie mogąc znaleźć w pobliżu nic do przykrycia, zasnąłem głęboko. Jutro w końcu też jest dzień.

poniedziałek, 15 lutego 2016

Izotopy Plutonu



Izotopy Plutonu

Chodzić tak codziennie z bombą atomową,
jak z sercem na dłoni, dasz wiarę że można?

I dźwigać ją po szkołach, łąkach. Do pracy.
Targać ze sobą całe życie. Znosząc to jakoś.
- Inni nie narzekali, a była jak znalazł
gdy zaszła potrzeba rozpierdolić to i owo -
Jednak może weźcie ją choć na moment?
Bym mógł chwile odetchnąć, sam już nie wiem.

Doskwiera nam brak sił do ciężaru głębin wyobraźni,
a tam najbardziej cierpienie nabiera cierpkości.

Dość narzekania, podmiot liryczny ciekaw jest,
czemu tylko tak stoisz i patrzysz? Fantazji brakło?
Może ma ktoś jeszcze zasugerować, co powinieneś
zrobić w swoim życiu, co naprawić, tego chcesz?
Bujaj się, niewiele ci powiem. Ja głowice nuklearną
noszę w myślach. Jej falą nieco ziemi można rozgarnąć

Dlatego łatwowierny właśnie bywam jak zbyt jasna cholera,
nie wyróżniając się jakoś specjalnie nazbyt z tłumów,
bo i nie chciałbym zawracać gitary swoją uwagą.
Póki nie gram jak z nut, mogę usiąść i dobrać słowa
przeciwko wam, wskutek dziwnego toku rozumowania,
jaki nie często toczy się w innych głowach.
Możemy się od siebie wzajemnie wiele nauczyć,
lecz tu kończy się grupa. "Bycie sobą" wiele zmienia.

Bywa że tłum się rozbestwia i ludzie wychodzą z siebie.
Wtedy siadam na dłużej, i łuskam słowa jak atomy.
Składam słów salwę tak, by nie dało się już lepiej,
i idę z nią w świat, tam gdzie coś właśnie pęka
zapadając się w coraz bardziej zwierzęcych odruchach.

Zasadniczo to lepiej więc jest być sobą,
bo można chodzić przez mury.
Tylko, że trzeba chodzić z bombą atomową,
i nie raz, nie dwa, narobić wichury.

niedziela, 14 lutego 2016

Poderwanie do lotu - część 8



      Teraz wystarczyło jedynie, że spojrzała na zegar na ścianie, by zdać sobie sprawę z presji czasu. Bardzo szybko się uwinęła z poranną toaletą, w biegu jedząc zrobione naprędce kanapki, a następnie wyleciała z mieszkania o mało nie gubiąc butów. Gdy znalazła się na parterze, bez pukania niemalże wpadła do mieszkania sąsiadki.
      Starsza pani najwidoczniej skończyła już śniadanie bowiem siedziała przy stole, przed nią leżał pusty talerz i filiżanka. Kobieta zadawała się być mocno zamyślona.
      - Dzieje się coś niedobrego – odezwała się, gdy dziewczyna weszła do salonu. Młoda kobieta wzięła głęboki oddech.
     - Czytają moją pocztę – powiedziała.
      - Pamiętaj, że wszystko co ludzie mówią, to tylko opinie. Ty nie umiesz nosić masek, więc pozostaje ci bycie sobą. Dzisiejsze czasy są już tak nieludzkie, że brakuje człowieka.
      Młoda dziewczyna popatrzyła na nią, niewiele rozumiejąc z jej wypowiedzi. Złapała się na tym, że któryś raz już z rzędu nie nadąża za tą kobietą.
      - Chyba nie lubię tam pracować – powiedziała zerkając na zegarek.
      - Przydałoby im się dać do zrozumienia, że idą w ślepy zaułek. W zasadzie w naturze wygrywają dwa rodzaje osobników. Przede wszystkim silniejsze. Jeśli nie możesz być silniejsza, powinnaś być niejadalna – stwierdziła starsza pani. – Jednak przeciwko grupie nie walczysz jak z jedną osobą.Walka może rozegrać się na polu siły psychiki całej grupy i najważniejsze, to wyrugać u członków dumę z powodu przynależności do grona, poprzez chociażby kompromitację działań grupy.
      - Mam kazać im napisać samokrytykę, czy jak?
      - Widziałabym jedno rozwiązanie – zadumała się starsza kobieta – Skoro czytali twoją korespondencję, to znaczy że wiedzą, iż obecnie wysyłasz swoje opowiadania znajomym?
      - Pewnie już wiedzą – przytaknęła dziewczyna i posmutniała.
      - Musisz dać im więcej, niż chcą - starsza pani oparła łokieć o kolano i odezwała się szorstko
      – Dzisiaj po pracy usiądziesz i napiszesz nowe opowiadanie, i postarasz się żeby było dobre. Względnie o całej tej sytuacji, bawiąc się w minimalny sposób ich nazwiskami. Oni moralnie w tym konflikcie są przegrani, i musisz to teraz wykorzystać.Gdy już będziesz miała tekst, zaczniesz go wysyłać pod jakimś pseudonimem. Ale nie do przyjaciół, a do wydawnictw.
      – Oszalała pani – Alzacja podskoczyła na samą myśl, po czym zaczęła analizować pomysł na spokojnie i stawał się on coraz wyraźniejszy.
      – Niech przeczytają o tym, co tak panicznie chowają w podświadomości – starsza kobieta podniosła filiżankę i napiła się herbaty. – I koniecznie wydrukuj kilka egzemplarzy, zanieś je do pracy i podrzucaj gdzie się da. A na końcu obserwuj, jak dostają pierdolca. Dziewczyna zastygła jakby zahipnotyzowana widokiem za oknem. Nagle się poruszyła.
     – Powinnam już iść – powiedziała.
     – Możesz już iść – odparła starsza pani. Alzacja przemierzyła korytarz, na jego końcu wskoczyła w buty i wybiegła na przystanek. Siadając za biurkiem i widząc rzucane w jej kierunku spojrzenia, stwierdziła że jednak postąpi tak, jak poradziła jej sąsiadka. Nie dawała po sobie znać i starała się nie karmić ich swoimi emocjami. Dużo czasu spędziła na "nie rzucaniu się w oczy", samo pisanie wyczerpało ją na jakiś czas. Jednak w trzy dni udało jej się w końcu ukończyć tekst. Co ją zdziwiło, to fakt iż tajemnicze maile przestały przychodzić.
     Był czwartek, wróciła od sąsiadki z którą długo omawiały treść i formę, usiadła przed komputerem i zaczęła pisać listy do wydawnictw, załączając napisane opowiadanie. Wieczorem wydrukowała je także w kilkunastu egzemplarzach i na drugi dzień, bardzo ostrożnie podrzucała je na a to na stolik z prasą a to do stołówki.
      Mając jeszcze tekst w ręce, przejrzała kilka kartek. Stwierdziła, że przez pośpiech zawaliła tempo narracji. Historia chyba każdego biura zna przypadki krążenia wśród pracowników różnej maści tekstów. Zazwyczaj były to jakieś humorystyczne lub wulgarne opowiastki stanowiące nieraz dobry wentyl na spuszczenie powietrza z gęstej atmosfery. I w takiej formie go podała, bo wiedziała że będą nastawieni na taki właśnie tekst. Wprawdzie śmiechu tyle tam, co kot napłakał, ale skrytykować za bardzo nie ma co.
     Młoda kobieta zadbała również, by nie brakło kilku egzemplarzy w męskiej ubikacji. Chcąc pozostać niezauważona, sporo czasu zajęło jej zrealizowanie tego pomysłu, przede wszystkim Potem już tyko bawiła ją myśl, że a nóż stanie się ulubioną lekturą, ubarwiając rutynę jaka już od dawna wdziera się w te rejony w trakcie posiedzeń fizjologicznych. Po przerwie śniadaniowej okazało się że ten tajemniczy tekst stał się cichą sensacją dnia w kuluarach za-biurkowych rozmów.
     Niewiele osób, bo tylko otoczenie jednego biurka, było świadome autorstwa oraz nawiązań do postaci.istniejących. Tamtego dnia stali zbici w kupie, z takim entuzjazmem w pozie jakby przed chwilą w życiowej wiązance zaszczuł ich sam CEO. Mało się odzywali, mniej też byli skorzy do wymieniania gestów grzecznościowych. Zarówno tamtego dnia jak i kilku następnych. Ku przerażeniu osób świadomych wszelkich aluzji i nawiązań w tekście, pozostałe osoby w biurze, nie znające pełnego kontekstu żywo i głośno dyskutowały o tekście: że tak przeciwko krzywym atmosferom jakie wytwarzają korporacje, że oni znają kogoś takiego, lub jakby czytali o sobie.
      Siedząca za biurkiem młoda dziewczyna, rozbawiona była toczącą się nieopodal dyskusją o intencjach autora, i chyba nikt, prócz niej, nie zauważył posępnych tygodnia min kilku poszczególnych pracowników.    Zazwyczaj w centrum uwagi, dziś snuli się ukradkiem po kątach. Spoza nich, to chyba nikt w biurze nie zauważył zmiany w otoczeniu. A jednak, dziś nie zebrali się na przerwie śniadaniowej przy tym samym biurku.  Prócz zainteresowanych, nikt nawet nie zorientował się, że dzisiejszy dzień w jakikolwiek sposób odróżnia się od innych.
     - "Ciekawe tyko na jak długo się uspokoili?" - pomyślała trzeźwo, zdając sobie sprawę, że kryzys jaki im zaserwowała będzie raczej przejściowy. Zaniepokoiło ją że grupa wkrótce zacznie lizać rany pragnieniem zemsty, jednak po krótkiej chwili odpędziła te myśli.
     W internecie wyszukała adres wydawnictwa, któremu jeszcze nic nie posyłała i załączając swój tekst, w treści listu napisała, że przesyła propozycję wydawniczą. Oderwała się na chwilę od klawiatury i rozejrzała po tej części pomieszczenia, w której nawiązała kontakt wzrokowy z niedawnymi jeszcze, cichymi prześladowcami. Ten trwał dosłownie chwilkę, gdyż jej oczy znów skupiły się na monitorze. Ustawiła kursor w edytorze by wymazać słowo "opowiadanie", i zastąpić je określeniem: "pierwszy rozdział powieści".
     Nacisnęła przycisk "wyślij", po czym wróciła do poprzedniego zajęcia, polegającego na zapełnianiu nazwami i liczbami odpowiednich rubryczek.
     Tamtego właśnie dnia co najmniej kilka osób w biurze zaczęło używać jej imienia, zwracając się do niej.


Koniec
[ku*wa nareszcie!]

środa, 3 lutego 2016

Poderwanie do lotu - część 7




* * *

      Dziewczyna sprawnie zrobiła zakupy w osiedlowym sklepie nie wdając się w niepotrzebne pogawędki ze sprzedawcą. Szybko opuściła sklep obładowana reklamówkami i tak skierowała się do swojej klatki, pod którą nie bez trudu udało jej się otworzyć toporne drzwi kamienicy. Chwilę później siedziała już przy stole z sąsiadką, popijając herbatę dumali nad treścią tajemniczego rysunku. Wystarczyło by Alzacja wspomniała o nielicznych elementach obecnych na obrazku, by kobieta natychmiast zasugerowała że droga i znak na skraju pustyni będącej alegorią sytuacji kobiety w biurze – symbol wykrzyknika w żółtym trójkącie  – mają sugerować ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem zaś otwarta koperta w rogu może oznaczać ujawnienie jakiejś tajemnicy.
     – Najlepiej chyba będzie jak zbanuję niebawem ten adres mailowy – stwierdziła młoda kobieta i odgoniła myśli łykiem herbaty.
     – Najdziwniejsze – wtrąciła nagle trzymając uniesioną filiżankę – że znów w biurze czuję się momentami jak człowiek. Spodziewałam się kolejnej porcji uszczypliwości z strony Frontu Zjednoczenia, a tymczasem dzisiaj nawet małego sarkazmu nie usłyszałam.
      Starsza kobieta umieściła łyżeczkę w pustym kubku i dłonią pogładziła blat stołu.
     – Zapewne odczuwasz to podświadomie – odezwała się. – Twój instynkt samozachowawczy podpowiada ci, że coś jest nie tak. Jak widzisz, największym wrogiem nie jest zagrożenie widoczne, a to nieosiągalne dla dnia słonecznego, uknute gdzieś w okolicy. Pamiętaj że już sam cień takiego przeciwnika może narobić nie lada smrodu – powiedziała starsza kobieta. Młodsza słuchała skupiona.
     - Może intuicja dobrze ci podpowiada? – zasugerowała sąsiadka. - Może oni faktycznie knują coś przeciwko tobie na większą skalę? Musisz się mieć pa baczności w tej wężowni.
     - Wężowni? - Alzacja zdawała się ożywić na to słowo.
     - Toż twoje miejsce pracy to klatka pełna węży – podsumowała starsza pani – Pełno niebezpieczeństw, nieprzyjemnie i kąsanie się po bokach.
      Niezbyt pocieszona i zadumana Alzacja przeszła do w pokoju obok, podeszła do klatki i wystraszonemu w środku kosowi dosypała nieco ziarenek. Następnie obserwowała go przez chwilę z daleka. Szybko stwierdziła że jedyne czego może mu brakować, to odrobina świeżego powietrza. Znów przeszła przez pokój i delikatnie uchyliła okna po czym wyszła z pomieszczenia ostrożnie zamakając drzwi.
      Nie zamieniając już z sąsiadką ani słowa, wyszła na korytarz. Zamknęła za sobą drzwi, po czym wróciła do swojego mieszkania. Krzątała się po nim jakiś czas, nie mogąc skupić się na niczym konkretnym. Zła na siebie zasiadła przed laptopem i w następstwie czasu na ekranie w którymś momencie wyświetlana była zawartość jej skrzynki mailowej.
     Miała już wyłączyć komputer, gdy przypadkiem wyświetliły jej się opcje monitoringu logowania, z którego wywnioskowała, że na jej skrzynkę od dwóch dni logują się dziwne adresy.
     Momentalnie poczuła jakby ktoś ją dosłownie przywalił stalowym młotem w sam środek głowy. Odpychała jeszcze przez moment te myśli, ale to musiałoby być jedyne możliwe wytłumaczenie. I wraz z nim, wiążą się kolejne. "Jaka ty głupia jesteś" – pomyślała młoda dziewczyna wyłączając komputer.
      Sępy dobrały się do prywatności, bo nie wystarczyły potyczki biurowe. Ciekawią się tym, czym tak bardzo gardzą. W mailach połowy nie tylko jej życia można się doczytać, oraz najbardziej prywatnych spraw. Uświadomiwszy sobie całą sytuację, Alzacja nie czuła wściekłości a dziwną obojętność z pewną dozą bezradności, poczucie to nie opuściło jej już do końca dnia. Popadała w w dziwne obsesje lęków przypominając sobie poszczególne maile, które trzymała w archiwum. We śnie zaczęła odczuwać gniew, który potęgował się przez całą noc.
      Obudziła się zlana potem, w dziwnym, innym niż zawsze, nastroju. Wstała, pościeliła łóżko i zaczęła bardzo niechętnie zbierać do pracy, od której najchętniej by się teraz jakoś wymigała spędzając resztę dnia pod kocem. Mało brakowały, by tak się stało. Z letargu wyrwał ją dzwonek do drzwi. Dziewczyna już nawet z samej ciekawości poszła otworzyć, sprawdzić kogo niesie o tak nietypowej godzinie. Na klatce stała jej sąsiadka i raczej nie wyglądała na zadowoloną.
     - Wyobraź sobie, że wziął i spierdolił, niewdzięcznik jeden – odezwała się niespodziewanymi słowami w progu mieszkania młodej kobiety. – Wpadnij do mnie za moment, nim wyjdziesz – powiedziała i małymi krokami skierowała się w stronę schodów, do swojego mieszkania. Alzacja, mocno zdezorientowana sytuacją sprzed momentu niepewnym ruchem ręki zamknęła drzwi.


(cdn.)