PISMAKOWSKIE ZDERZENIA FILMOWE I
* * *
[Przytłoczony natłokiem spraw bieżących, zmuszony zostałem do opierdzielania się w związku z rozwojem opowiadania. W związku z tym, rozpoczynam nowy cykl felietonów związanych z kinematografią. Na resztę pozostaje cierpliwie czekać...]
Ktoś lubi bigos? Tą właśnie
potrawą zdaje się zawieje dziś, bowiem na pierwsze danie weźmiemy
"Wesele" Smarzowskiego z 2004 roku. Film budzi mieszane
uczucia, chociaż ogólnie podoba się publiczności. Warsztatowo przecież stoi na
wysokim poziomie, do tego stopnia, że pozwala odczuć jak nieraz
rozpoznawalni w zasadzie aktorzy, znikają w tłumie najebanego
pospólstwa, na znanych nam skądinąd i jakże podobnych do siebie
biesiadach okolicznościowych. Przyjrzyjmy się jednak mnogości
treści i przekazów, jakie kryją się w "Weselu";
przeanalizujmy język filmowy reżysera, który w swoim obrazie
bardzo dosadnie przemawia ukrytą treścią w postaci kontrastów z
obrazami malarzy polskich. Czasem więc bywa tak, że się wbija w
garniaka i bierze pustą flachę do ręki. To wtedy, gdy uderza się
na wesele stylem na krzywy nieco ryj.
Narodowy "ryj"
Smarzowski obnaża bez zbędnego pierdolenia się, może dlatego
właśnie uderza nas ono tak mocno? W warstwie fabularnej możemy przyjrzeć
się, jak Wiesiek Wojnar jest w trakcie, nie do końca
zorganizowanego jeszcze, wesela córki. Na przyjęciu pojawia się
cała paleta charakterów, i nie bez celu jest tu reprezentant
większości typów małomiasteczkowych osobowości. Zacznijmy od
księdza, mającego szemrane zdawałoby się powiązania w świecie
innym, niż tylko duchowy. Jest urzędnik z gminy, który za
odpowiednią motywację pieniężną, Wielki Mur Chiński by
przekwalifikował na supermarket, i to na jednym formularzu. Policja, zresztą, po bliższym
przyjrzeniu się, również zdaje się mieć mocno za uszami. Ogólnie
cały urzędniczy lokalny świat jest do tego stopnia skorumpowany, że staje się kryminogenny.
Główni bohaterowie filmu to przede
wszystkim wódka i nieświeży bigos, wspominany na dokładkę. W
samym środku tej wykwintnej jakże uczty, wszyscy uczestnicy tytułowej zabawy spoglądają na Kaśkę,
pannę młoda i córkę Wojnara. Ten, z braku laku znalazł jej męża,
chyba przez ogłoszenie z telegazety, bowiem z czasem takie sprawia wrażenie jego postać. Młodzi w rzeczywistości dobrani są o wiele gorzej, niż zdawałoby się to na pierwszy rzut oka. No to co. Wszyscy wkoło starają się robić dobrą minę do złej gry, wśród nich i Wojnar. Ponieważ reżyser lubuje się w tym filmie w zabawę w szufladkowanie bohaterów, ta główna postać - motor filmu, jest z gatunku tych ludzi, którzy przy jakimkolwiek płaceniu kombinują, by wydać jak najmniej. Co więcej, cięcia finansowe nie przedkładają się na oczekiwania. Wprost przeciwnie, wymagania Wojnara są tym większe, im niższą cenę wysępił.
Pierwszą osobą, która uświadamia sobie prawdziwe oblicze gospodarza, jest jego córka, Kaśka. Mniej więcej wtedy właśnie uwaga kamery skupia się bardziej na samym Wojnarze,
którego osobiste dylematy zestawione są z przykrym obowiązkiem zapewnienia dobrej zabawy reszcie gości,
traktowanych tu jako bohater zbiorowy. W zasadzie ludzie ci, sąsiedzi, urzędnicy, krewni, gdy tylko wyczują najmniejszą słabość,
okazują się w jednej chwili stadem hien, kąsających z
każdej strony.
Bigos krąży po stołach jednak specjalnie,
i z zamysłem - po to, by pokazać jacy są Polacy w swych
najgorszych cechach. Tu przedstawieni jako bohater zbiorowy, w postaci
gości na weselu: ciemna strona zaściankowego charakteru w czystym
wcieleniu Wojnara i spółki.
Całość tragifarsy pokazana na tle szaleństw narodowego
archetypu - jakby to powiedział koleś z czapeczką w drzwiach - w ramach pewnej zorganizowanej akcji.
Koniec końców, Wojnar płaci
za swe skąpstwo (zbyt) wysoką chyba cenę; jego przerośnięta
ambicja nakazująca mu zyskanie pozycji w lokalnej społeczności za
wszelką cenę, kończy się gdy w jednej chwili, tuż po tym gdy
prawie miał wszystko w ręce. Przesrał złoty róg stylem
hazardzisty-amatora, i powoli wybudza się do rzeczywistości z gruzów swych złudzeń.
Sama wódka i jej działanie
przedstawiane jest widzowi poprzez widok z ręki, filmowanej amatorską kamerą, z dużą ilością intymnych zbliżeń (sic). Działa również metoda pokazywania w kadrze
dwóch, trzech osób na tle rozbawionej grupy, ujęciami niestabilnymi jak upite kobiety w fabule filmu. Wódka musi być, bo w "wodzie to się ryby pierdolą".
Bigos przestawiony w filmie jest, podobnie jak to dzieło Smarzowskiego, sam w
sobie - niestrawny. Nie do przyjęcia, gdyby jednak nie celowe upicie widza sposobem ustawienia i umiejętności wprowadzania kamery w niezłą delirkę.
To właśnie dobrze dobranymi scenami, w dużej mierze imitowane jest ogłupienie
alkoholowe, częściowo również wynikające ze sposobu montażu
poszczególnych scen. Obraz więc może nieco rozmyty, ale to dlatego
że ma już trochę promili. Ja, od sposobu przedstawiania ujęć nabierałem
coraz większej ochoty na jakąś zakąskę. Ogórka kiszonego, czy
coś.
W zasadzie trzeba się liczyć z
tym, że włączając film, niezależnie od miejsca pobytu, lądujemy
na zadupiu, tak zupełnie w biały dzień. Nagle stajemy się kolejnym gościem na przyjęciu, obserwujemy więc ceremonię a potem tupiemy nogą w rytm muzyki weselnej.
Przywołujemy znane nam obrazy: po kościele, na początku jeszcze
trochę się biega, ale zaraz potem tańczy ubawiony, jak tu czarnym
humorem przy pierwszej flaszce.
Z czasem jednak widz staje się kolejnym świadkiem,
zupełnie jak większość gości na weselu, powolnego upadku
gospodarza i jego drogi do klęski
Ogląda się obraz, którego alternatywnym
tytułem bez problemu mogłaby być teza, że "cwaniactwo nie
tyle nie popłaca, co ośmiesza". Czasem lepiej już dać piątaka,
niż przepłacać dając trzydzieści.
Film momentami potrafi rozbawić, zwłaszcza w początkowych scenach.Ale już
mniej więcej od połowy, po której ilość absurdów przestaje śmieszyć, pojawia się coraz mocniejsza atmosfera niepokoju. Na gruncie osobistym bohaterów natomiast, z czasem komizm
staje się coraz bardziej tragiczny. Na samym końcu w zasadzie wiemy
tyle co Wojnar - możemy się jedynie domyślać kto zajumał mu
resztę kasy; dociekać w jaki sposób dziadek znalazł się w
futerale. Skołatani obrotem spraw, jesteśmy w odpowiednim stanie
emocjonalnym, by zadać sobie istotne pytanie - ile Wojnara jest w nas samych?
Symbolizm jakim przemawia reżyser poprzez konstrukcję fabuły, jest
urozmaicony w jeszcze jeden, dość interesujący sposób. Ciekawie robi się, gdy na warsztat
weźmiemy to, co przedstawiają same ujęcia w filmie Smarzowskiego.
W te, z pozoru klasyczne scenki z wiejskiej popijawy, wplecione są
nawiązania i odniesienia które zabarwiają wydźwięk filmu kolejną
dozą goryczy.
Bardzo dużo odniesień znajdziemy do takich malarzy
jak Malczewski, wspomniany już Wyspiański, pojawiają się również Grottger oraz Gierymski. Obraz tego ostatniego - "Trumna
Chłopska" - przez pryzmat ujęcia w filmie, nabiera nowej
wymowy. W symboliczny sposób opowiada o osobistej tragedii, jaką dla rodziców jest śmierć dziecka; analogicznie rozumując film (na zasadzie przeciwieństwa) - w
"Weselu" Wojciecha Smarzowskiego, cała tragedia rozpoczyna się od śmierci
dziadka, znajdującego się w trumnie pod postacią futerału.
Jakby ta ironia nie była na tyle wyczuwalna, to zauważmy jeszcze coś: przed
chatą u Gierymskiego, w poczuciu ogromnej straty rozpaczają rodzice. U Smarzowskiego siedzący
na ławeczce członkowie zespołu zaś zaraz kończą papieroska i
szybko wracają do zabawiania towarzystwa. O dziadku zapomnieli
wszyscy, najważniejsza była jego ziemia. Wyrywa się korzenie, i pędzi
na oślep. Więc nasuwa się kolejne pytanie – czy spojrzeć na
Wesele z drugiej strony? Czy może więc, na jakiejś warstwie
interpretacji filmu, nie rozchodzi się o zaledwie o zabawę po
ślubie, co równocześnie o przedwczesny pogrzeb starych wartości?
Inne, bardziej dosłowne rozumienie nawiązania do "Trumny chłopskiej" można odczytać, jako parabolę Wojnara, który niemal zabija duszę córki, z postaciami z obrazu. Zrozumiałe więc jest, że motyw tragedii dziecka również zaznacza swoją obecność.
Nagle kamera zabiera nas gdzieś na
zaplecze. Załatwiane są ciemne interesy a w tle widoczny jest
rysunek "Kucie kos", [z cyklu "Polonia"] autorstwa Artura
Grottgera – i kontrast krzyczący, że oto tak kiedyś wspólnie kuliśmy
kosy by walczyć ze wspólnym wrogiem, dzisiaj natomiast kłócimy się i wojujemy między sobą, bo nam się już nieźle w
dupach od dobrobytu i wolności przewraca.
W innym filmowym ujęciu, prócz rysunku będącego ukrytym symbolem, na
ścianie wisi również flaga Unii Europejskiej. Widoczny jest także znak z
godłem, ciasno upchany gdzieś w kącie. Symbolika takiej aranżacji dekoracji jest chyba dostatecznie zrozumiała.
Wróćmy jednak jeszcze do treści fabuły: oto w tak urządzonym pomieszczeniu, napierdzielony jak szpadel urzędnik nadaje unikalnego kolorytu całemu
miejscu, szczególnie w momencie, w którym przychodzi mu wystawiać lewe
dokumenty. Mnie tymczasem nasuwa się do tej sceny, mniej widoczny i
być może błędnie, kontrast z obrazem Malczewskiego "Wigilia
na Syberii". Skrótem: tam mieli niewiele i mogli liczyć tylko na siebie.
Tu mają zbyt dużo, w efekcie bojąc się cokolwiek stracić, nieufni,
kombinują na prawo i lewo. Stają się bardziej sprzedajni niż majtki na bazarze czy gazety w kiosku.
Pokazując nam te obrazy, Smarzowski celowo zderza nas z tak
kontrastującymi symbolami. Ma na celu pokazać nam, do czego mogą
prowadzić źle rozumiane lub błędnie wykorzystywane cechy
narodowe. W polskim brudzie tej potańcówy, obrazy
nawiązujące do niezłomnego charakteru poprzednich pokoleń, ukazujące ich upór i
zawziętość, zdają się być upiorami straszącymi podświadomość.
Pokazują cechy, których brak w narodzie doprowadziłby do tego, że
wesele mogłoby się nie odbyć w taki właśnie sposób. Jednak
ponieważ takie cechy występują, mają i swoja złą stronę – to
obrazuje właśnie "cała zabawa".
Film zasadniczo wpasowuje się w
nurt zaproponowany przez Wyspiańskiego, do którego należą
opowieści z cyklu "miałeś chamie złoty róg". Tu prawda
o tym wychodzi powoli, ale im dłużej, tym bardziej boleśnie.Ta historia gościa, który na końcu traci wszystko, włącznie z
szacunkiem do samego siebie. I już nie jest śmiesznie, uświadamiamy sobie że to nie komedia
Lubaszenki, tu wszystkie możliwości zostały zaprzepaszczone, a
winne są największe wady. Ale przecież końcówka nie do końca
jest tragiczna – Kaśka idzie za głosem serca i już nie popełni
błędu matki. Czyżby matka polka wolała zabawnego gołodupca,
ponad materialistycznego gogusia?
Z czasem panująca
atmosfera w filmie robi się coraz bardziej klaustrofobiczna, montaż
każe nam skakać po lokacjach i wybija nam w świadomości urywki
chwil niby jeszcze neutralnych, ale już przygniatających. Mamy do
czynienia z jednym z tych obrazów, które powstały po to, by
uświadomić nam nasze wady, by pokazać do czego one mogą
doprowadzić. Poprzez ten pesymizm, przez obnażanie nas samych,
autor sugeruje co według niego powinno się zmienić, lub
przynajmniej zwolnić w zbiorowej mentalności.
Odnośnie nawiązań Smarzowskiego
do dramatu pod tym samym tytułem, popełnionego przez Wyspiańskiego, to
jak zauważyłem, napisano na ten temat już chyba wystarczająco wiele. Podzielę się jedynie przypuszczeniem, że wszystko wskazuje na to,
iż wiele postaci z literatury ma swoje odpowiedniki w filmie. Mnie
zastanawia postać Stańczyka - do niego moim zdaniem najwyraźniej
nawiązuje rola Macieja Stuhra - chłopaka z kamerą. Takim bowiem symbolem i możliwością spojrzenia z dwóch
perspektyw, a więc z dwóch różnych punktów widzenia, pokazana
jest dwubiegunowość sytuacji.
Z każdym kieliszkiem stopniowo
obnażana jest prawdziwa natura wszystkich obecnych, a zasłona
skrywająca wszystko pod wrażeniem, że "wszystko jest w
porządku" - dobra mina do złej gry - znika jak wódka i bigos
w trakcie imprezy. W jednej minucie wszystkie prymitywne cechy
wychodzą na zewnątrz jak neandertale z jaskini.
Wesele wychodzi bokiem w postaci niestrawności po
daniu głównym. Wojnar zaś nie dość, że przewala przez wieczór
ze trzydzieści kafli, to jeszcze traci palec, a wszystko inne idzie
mu nie tak jak przypuszczał. Na początku filmu, zdawało się,
śmialiśmy się, na tym etapie jednak, oglądając długie ujęcie
powoli oddalającej się kamery, mamy chwilę by zweryfikować
śmiech.
Film zdaje się sugerować nam potrzebę
przeanalizowania w "narodowej świadomości" takich rzeczy,
jak poczucie humoru, osobistą zaściankowość, czy tak banalnej rzeczy jaką jest bycie w życiu
wrednym sukinsynem. Robienie wszystkiego dla własnej korzyści się
nie opłaca, a ciągnięcie kilku srok za jeden ogon wychodzi
dotkliwie bokiem. Na końcu, jak można się domyślać, czeka po tym wszystkim nas kac, tak ogromny, że potrafi sponiewierać na cztery strony świata. Na wszystko inne zaś jest już stanowczo za późno.
I tylko w ubikacji, odwiedzanej na początku filmu kilka razy przez operatora, echo kapiącej wody przypominało nam że odpoczywamy od zgiełku zabawy, zaglądając na drugi biegun energii świata w którym odbywa się wesele. To właśnie w tym ustronnym miejscu, w spacerniaku dla królów, widzimy dziadka za życia po raz ostatni. Tradycyjne wartości miały wówczas sposobność powiedzieć symboliczne "nie" bezideowemu, głupiemu potomkowi, gdy ten raz za razem udowadnia, że ostatnie czym się martwi to cierpliwie kierowanie się starym, niepisanym zasadom.
Powód był oczywisty, zaś reakcja łańcuchowa narastającej zachłanności spowodowała kierowanie się przede wszystkim własnym skąpstwem, które miało towarzyszyć urzeczywistnianiu marzeń przeciętnego mieszkańca wsi z przerostem brody, wąsa bądź ambicji - swoista forma "parcia na (lokalne) szkło"; swoisty Polish Village Dream.
Realizując to wszystko Wojnar ucieka się często do zawiłych kombinacji, która same w sobą są zupełnym zaprzeczeniem "Brzytwy Okhama" i w wymyślny sposób próbuje z marnym skutkiem okiełznać złośliwości losu.
Koniec końców, nawet my nie wiemy, kto jest kim w tym filmie oraz co tak właściwie się wydarzyło. Czasem tylko kamera znów nas wyprowadzi za jakąś potrzebą z sali weselnej na romantyczne zaplecze, do sracza przyjemnie szumiącego tłumionym dźwiękiem,, niczym echo ogromnej muszelki
Warto zwrócić uwagę, że to właśnie tu, w dość przestronnej i nieco obskurnej ubikacji, odgrywa się część kilku najważniejszych scen. To też tu, dość wcześnie w filmie, dziadek ma odwagę powiedzieć prawdę Pannie Młodej; tu też Wojnar wraca ze skaleczoną ręką do dziadka który ironicznie komentuje ten fakt staropolskim przysłowiem do wesela się nie zagoi".
Z tego zacnego kibla, senior rodu przechodzi do krainy wiecznych łowów i tu zostają nagrane ujęcia którymi posiniaczony od wpierdolu Maciej Stuhr obnaża doszczętnie Wojnara przed jego własną córką. W następstwie ona, jak i wszyscy inni odwracają się od organizatora imprezy, jeszcze nie tak dawno dobroczyńcy i gospodarza. Ale czego to się nie robi, by ludzie źle na wiosce nie gadali?
Finał to taki trochę game over i happy end w jednym, z taką jednak poprawką, że fajerwerkami poprzedzającymi nieco wcześniej to wydarzenie, było - z całym swoim symbolizmem - szambo wylewające się na posadzkę.