niedziela, 10 stycznia 2016

Zawiść, Wódka & Malarstwo, czyli Sprawa Polska w filmie "Wesele" (2004) Wojciecha Smarzowskiego

PISMAKOWSKIE ZDERZENIA FILMOWE I


*  *  *

[Przytłoczony natłokiem spraw bieżących, zmuszony zostałem do opierdzielania się w związku z rozwojem opowiadania. W związku z tym, rozpoczynam nowy cykl felietonów związanych z kinematografią. Na resztę pozostaje cierpliwie czekać...]



     Ktoś lubi bigos? Tą właśnie potrawą zdaje się zawieje dziś, bowiem na pierwsze danie weźmiemy "Wesele" Smarzowskiego z 2004 roku. Film budzi mieszane uczucia, chociaż ogólnie podoba się publiczności. Warsztatowo przecież stoi na wysokim poziomie, do tego stopnia, że pozwala odczuć jak nieraz rozpoznawalni w zasadzie aktorzy, znikają w tłumie najebanego pospólstwa, na znanych nam skądinąd i jakże podobnych do siebie biesiadach okolicznościowych. Przyjrzyjmy się jednak mnogości treści i przekazów, jakie kryją się w "Weselu"; przeanalizujmy język filmowy reżysera, który w swoim obrazie bardzo dosadnie przemawia ukrytą treścią w postaci kontrastów z obrazami malarzy polskich. Czasem więc bywa tak, że się wbija w garniaka i bierze pustą flachę do ręki. To wtedy, gdy uderza się na wesele stylem na krzywy nieco ryj.
      Narodowy "ryj" Smarzowski obnaża bez zbędnego pierdolenia się, może dlatego właśnie uderza nas ono tak mocno? W warstwie fabularnej możemy przyjrzeć się, jak Wiesiek Wojnar jest w trakcie, nie do końca zorganizowanego jeszcze, wesela córki. Na przyjęciu pojawia się cała paleta charakterów, i nie bez celu jest tu reprezentant większości typów małomiasteczkowych osobowości. Zacznijmy od księdza, mającego szemrane zdawałoby się powiązania w świecie innym, niż tylko duchowy. Jest urzędnik z gminy, który za odpowiednią motywację pieniężną, Wielki Mur Chiński by przekwalifikował na supermarket, i to na jednym formularzu. Policja, zresztą, po bliższym przyjrzeniu się, również zdaje się mieć mocno za uszami. Ogólnie cały urzędniczy lokalny świat jest do tego stopnia skorumpowany, że staje się kryminogenny.
      Główni bohaterowie filmu to przede wszystkim wódka i nieświeży bigos, wspominany na dokładkę. W samym środku tej wykwintnej jakże uczty, wszyscy uczestnicy tytułowej zabawy spoglądają na Kaśkę, pannę młoda i córkę Wojnara. Ten, z braku laku znalazł jej męża, chyba przez ogłoszenie z telegazety, bowiem z czasem takie sprawia wrażenie jego postać. Młodzi w rzeczywistości dobrani są o wiele gorzej, niż zdawałoby się to na pierwszy rzut oka. No to co. Wszyscy wkoło starają się robić dobrą minę do złej gry, wśród nich i Wojnar. Ponieważ reżyser lubuje się w tym filmie w zabawę w szufladkowanie bohaterów, ta główna postać - motor filmu, jest z gatunku tych ludzi, którzy przy jakimkolwiek płaceniu kombinują, by wydać jak najmniej. Co więcej, cięcia finansowe nie przedkładają się na oczekiwania. Wprost przeciwnie, wymagania Wojnara są tym większe, im niższą cenę wysępił.
     Pierwszą osobą, która uświadamia sobie prawdziwe oblicze gospodarza, jest jego córka, Kaśka. Mniej więcej wtedy właśnie uwaga kamery skupia się bardziej na samym Wojnarze, którego osobiste dylematy zestawione są z przykrym obowiązkiem zapewnienia dobrej zabawy reszcie gości, traktowanych tu jako bohater zbiorowy. W zasadzie ludzie ci, sąsiedzi, urzędnicy, krewni, gdy tylko wyczują najmniejszą słabość, okazują się w jednej chwili stadem hien, kąsających z każdej strony.
      Bigos krąży po stołach jednak specjalnie, i z zamysłem - po to, by pokazać jacy są Polacy w swych najgorszych cechach. Tu przedstawieni jako bohater zbiorowy, w postaci gości na weselu: ciemna strona zaściankowego charakteru w czystym wcieleniu Wojnara i spółki.
     Całość tragifarsy pokazana na tle szaleństw narodowego archetypu - jakby to powiedział koleś z czapeczką w drzwiach - w ramach pewnej zorganizowanej akcji.
    Koniec końców, Wojnar płaci za swe skąpstwo (zbyt) wysoką chyba cenę; jego przerośnięta ambicja nakazująca mu zyskanie pozycji w lokalnej społeczności za wszelką cenę, kończy się gdy w jednej chwili, tuż po tym gdy prawie miał wszystko w ręce. Przesrał złoty róg stylem hazardzisty-amatora, i powoli wybudza się do rzeczywistości z gruzów swych złudzeń.
      Sama wódka i jej działanie przedstawiane jest widzowi poprzez widok z ręki, filmowanej amatorską kamerą, z dużą ilością intymnych zbliżeń (sic). Działa również metoda pokazywania w kadrze dwóch, trzech osób na tle rozbawionej grupy, ujęciami niestabilnymi jak upite kobiety w fabule filmu. Wódka musi być, bo w "wodzie to się ryby pierdolą". Bigos przestawiony w filmie jest, podobnie jak to dzieło Smarzowskiego, sam w sobie - niestrawny. Nie do przyjęcia, gdyby jednak nie celowe upicie widza sposobem ustawienia i umiejętności wprowadzania kamery w niezłą delirkę.
     To właśnie dobrze dobranymi scenami, w dużej mierze imitowane jest ogłupienie alkoholowe, częściowo również wynikające ze sposobu montażu poszczególnych scen. Obraz więc może nieco rozmyty, ale to dlatego że ma już trochę promili. Ja, od sposobu przedstawiania ujęć nabierałem coraz większej ochoty na jakąś zakąskę. Ogórka kiszonego, czy coś.
      W zasadzie trzeba się liczyć z tym, że włączając film, niezależnie od miejsca pobytu, lądujemy na zadupiu, tak zupełnie w biały dzień. Nagle stajemy się kolejnym gościem na przyjęciu, obserwujemy więc ceremonię a potem tupiemy nogą w rytm muzyki weselnej. Przywołujemy znane nam obrazy: po kościele, na początku jeszcze trochę się biega, ale zaraz potem tańczy ubawiony, jak tu czarnym humorem przy pierwszej flaszce.
     Z czasem jednak widz staje się kolejnym świadkiem, zupełnie jak większość gości na weselu, powolnego upadku gospodarza i jego drogi do klęski
Ogląda się obraz, którego alternatywnym tytułem bez problemu mogłaby być teza, że "cwaniactwo nie tyle nie popłaca, co ośmiesza". Czasem lepiej już dać piątaka, niż przepłacać dając trzydzieści.
Film momentami potrafi rozbawić, zwłaszcza w początkowych scenach.Ale już mniej więcej od połowy, po której ilość absurdów przestaje śmieszyć, pojawia się coraz mocniejsza atmosfera niepokoju. Na gruncie osobistym bohaterów natomiast, z czasem komizm staje się coraz bardziej tragiczny. Na samym końcu w zasadzie wiemy tyle co Wojnar - możemy się jedynie domyślać kto zajumał mu resztę kasy; dociekać w jaki sposób dziadek znalazł się w futerale. Skołatani obrotem spraw, jesteśmy w odpowiednim stanie emocjonalnym, by zadać sobie istotne pytanie - ile Wojnara jest w nas samych?
       Symbolizm jakim przemawia reżyser poprzez konstrukcję fabuły, jest urozmaicony w jeszcze jeden, dość interesujący sposób. Ciekawie robi się, gdy na warsztat weźmiemy to, co przedstawiają same ujęcia w filmie Smarzowskiego. W te, z pozoru klasyczne scenki z wiejskiej popijawy, wplecione są nawiązania i odniesienia które zabarwiają wydźwięk filmu kolejną dozą goryczy.
     Bardzo dużo odniesień znajdziemy do takich malarzy jak Malczewski, wspomniany już Wyspiański, pojawiają się również Grottger oraz Gierymski. Obraz tego ostatniego - "Trumna Chłopska" - przez pryzmat ujęcia w filmie, nabiera nowej wymowy. W symboliczny sposób opowiada o osobistej tragedii, jaką dla rodziców jest śmierć dziecka; analogicznie rozumując film (na zasadzie przeciwieństwa) - w "Weselu" Wojciecha Smarzowskiego, cała tragedia rozpoczyna się od śmierci dziadka, znajdującego się w trumnie pod postacią futerału. Jakby ta ironia nie była na tyle wyczuwalna, to zauważmy jeszcze coś: przed chatą u Gierymskiego, w poczuciu ogromnej straty rozpaczają rodzice. U Smarzowskiego siedzący na ławeczce członkowie zespołu zaś zaraz kończą papieroska i szybko wracają do zabawiania towarzystwa. O dziadku zapomnieli wszyscy, najważniejsza była jego ziemia. Wyrywa się korzenie, i pędzi na oślep. Więc nasuwa się kolejne pytanie – czy spojrzeć na Wesele z drugiej strony? Czy może więc, na jakiejś warstwie interpretacji filmu, nie rozchodzi się o zaledwie o zabawę po ślubie, co równocześnie o przedwczesny pogrzeb starych wartości?
     Inne, bardziej dosłowne rozumienie nawiązania do "Trumny chłopskiej" można odczytać, jako parabolę Wojnara, który niemal zabija duszę córki, z postaciami z obrazu. Zrozumiałe więc jest, że motyw tragedii dziecka również zaznacza swoją obecność.
        Nagle kamera zabiera nas gdzieś na zaplecze. Załatwiane są ciemne interesy a w tle widoczny jest rysunek "Kucie kos", [z cyklu "Polonia"] autorstwa Artura Grottgera – i kontrast krzyczący, że oto tak kiedyś wspólnie kuliśmy kosy by walczyć ze wspólnym wrogiem, dzisiaj natomiast kłócimy się i wojujemy między sobą, bo nam się już nieźle w dupach od dobrobytu i wolności przewraca.
      W innym filmowym ujęciu, prócz rysunku będącego ukrytym symbolem, na ścianie wisi również flaga Unii Europejskiej. Widoczny jest także znak z godłem, ciasno upchany gdzieś w kącie. Symbolika takiej aranżacji dekoracji jest chyba dostatecznie zrozumiała.
Wróćmy jednak jeszcze do treści fabuły: oto w tak urządzonym pomieszczeniu, napierdzielony jak szpadel urzędnik nadaje unikalnego kolorytu całemu miejscu, szczególnie w momencie, w którym przychodzi mu wystawiać lewe dokumenty. Mnie tymczasem nasuwa się do tej sceny, mniej widoczny i być może błędnie, kontrast z obrazem Malczewskiego "Wigilia na Syberii". Skrótem: tam mieli niewiele i mogli liczyć tylko na siebie. Tu mają zbyt dużo, w efekcie bojąc się cokolwiek stracić, nieufni, kombinują na prawo i lewo. Stają się bardziej sprzedajni niż majtki na bazarze czy gazety w kiosku.
      Pokazując nam te obrazy, Smarzowski celowo zderza nas z tak kontrastującymi symbolami. Ma na celu pokazać nam, do czego mogą prowadzić źle rozumiane lub błędnie wykorzystywane cechy narodowe. W polskim brudzie tej potańcówy, obrazy nawiązujące do niezłomnego charakteru poprzednich pokoleń, ukazujące ich upór i zawziętość, zdają się być upiorami straszącymi podświadomość. Pokazują cechy, których brak w narodzie doprowadziłby do tego, że wesele mogłoby się nie odbyć w taki właśnie sposób. Jednak ponieważ takie cechy występują, mają i swoja złą stronę – to obrazuje właśnie "cała zabawa".
      Film zasadniczo wpasowuje się w nurt zaproponowany przez Wyspiańskiego, do którego należą opowieści z cyklu "miałeś chamie złoty róg". Tu prawda o tym wychodzi powoli, ale im dłużej, tym bardziej boleśnie.Ta historia gościa, który na końcu traci wszystko, włącznie z szacunkiem do samego siebie. I już nie jest śmiesznie, uświadamiamy sobie że to nie komedia Lubaszenki, tu wszystkie możliwości zostały zaprzepaszczone, a winne są największe wady. Ale przecież końcówka nie do końca jest tragiczna – Kaśka idzie za głosem serca i już nie popełni błędu matki. Czyżby matka polka wolała zabawnego gołodupca, ponad materialistycznego gogusia?
      Z czasem panująca atmosfera w filmie robi się coraz bardziej klaustrofobiczna, montaż każe nam skakać po lokacjach i wybija nam w świadomości urywki chwil niby jeszcze neutralnych, ale już przygniatających. Mamy do czynienia z jednym z tych obrazów, które powstały po to, by uświadomić nam nasze wady, by pokazać do czego one mogą doprowadzić. Poprzez ten pesymizm, przez obnażanie nas samych, autor sugeruje co według niego powinno się zmienić, lub przynajmniej zwolnić w zbiorowej mentalności.
      Odnośnie nawiązań Smarzowskiego do dramatu pod tym samym tytułem, popełnionego przez Wyspiańskiego, to jak zauważyłem, napisano na ten temat już chyba wystarczająco wiele. Podzielę się jedynie przypuszczeniem, że wszystko wskazuje na to, iż wiele postaci z literatury ma swoje odpowiedniki w filmie. Mnie zastanawia postać Stańczyka - do niego moim zdaniem najwyraźniej nawiązuje rola Macieja Stuhra - chłopaka z kamerą. Takim bowiem symbolem i możliwością spojrzenia z dwóch perspektyw, a więc z dwóch różnych punktów widzenia, pokazana jest dwubiegunowość sytuacji.
     Z każdym kieliszkiem stopniowo obnażana jest prawdziwa natura wszystkich obecnych, a zasłona skrywająca wszystko pod wrażeniem, że "wszystko jest w porządku" - dobra mina do złej gry - znika jak wódka i bigos w trakcie imprezy. W jednej minucie wszystkie prymitywne cechy wychodzą na zewnątrz jak neandertale z jaskini.
      Wesele wychodzi bokiem w postaci niestrawności po daniu głównym. Wojnar zaś nie dość, że przewala przez wieczór ze trzydzieści kafli, to jeszcze traci palec, a wszystko inne idzie mu nie tak jak przypuszczał. Na początku filmu, zdawało się, śmialiśmy się, na tym etapie jednak, oglądając długie ujęcie powoli oddalającej się kamery, mamy chwilę by zweryfikować śmiech.
      Film zdaje się sugerować nam potrzebę przeanalizowania w "narodowej świadomości" takich rzeczy, jak poczucie humoru, osobistą zaściankowość, czy tak banalnej rzeczy jaką jest bycie w życiu wrednym sukinsynem. Robienie wszystkiego dla własnej korzyści się nie opłaca, a ciągnięcie kilku srok za jeden ogon wychodzi dotkliwie bokiem. Na końcu, jak można się domyślać, czeka po tym wszystkim nas kac, tak ogromny, że potrafi sponiewierać na cztery strony świata. Na wszystko inne zaś jest już  stanowczo za późno. 
     I tylko w ubikacji, odwiedzanej na początku filmu kilka razy przez operatora, echo kapiącej wody przypominało nam że odpoczywamy od zgiełku zabawy, zaglądając na drugi biegun energii świata w którym odbywa się wesele. To właśnie w tym ustronnym miejscu, w spacerniaku dla królów, widzimy dziadka za życia po raz ostatni. Tradycyjne wartości miały wówczas sposobność powiedzieć symboliczne "nie" bezideowemu, głupiemu potomkowi, gdy ten raz za razem udowadnia, że ostatnie czym się martwi to cierpliwie kierowanie się starym, niepisanym zasadom.    
      Powód był oczywisty, zaś reakcja łańcuchowa narastającej zachłanności spowodowała kierowanie się przede wszystkim własnym skąpstwem, które miało towarzyszyć urzeczywistnianiu marzeń przeciętnego mieszkańca wsi z przerostem brody, wąsa bądź ambicji - swoista forma "parcia na (lokalne) szkło";  swoisty Polish Village Dream.
Realizując to wszystko Wojnar ucieka się często do zawiłych kombinacji, która same w sobą są zupełnym zaprzeczeniem "Brzytwy Okhama" i w wymyślny sposób próbuje z marnym skutkiem okiełznać złośliwości losu.
     Koniec końców, nawet my nie wiemy, kto jest kim w tym filmie oraz co tak właściwie się wydarzyło. Czasem tylko kamera znów nas wyprowadzi za jakąś potrzebą z sali weselnej na romantyczne zaplecze, do sracza przyjemnie szumiącego tłumionym dźwiękiem,, niczym echo ogromnej muszelki 
   Warto zwrócić uwagę, że to właśnie tu, w dość przestronnej i nieco obskurnej ubikacji, odgrywa się część kilku najważniejszych scen. To też tu, dość wcześnie w filmie, dziadek ma odwagę powiedzieć prawdę Pannie Młodej; tu też Wojnar wraca ze skaleczoną ręką do dziadka który ironicznie komentuje ten fakt staropolskim przysłowiem do wesela się nie zagoi".
     Z tego zacnego kibla, senior rodu przechodzi do krainy wiecznych łowów i tu zostają nagrane ujęcia którymi posiniaczony od wpierdolu Maciej Stuhr obnaża doszczętnie Wojnara przed jego własną córką. W następstwie ona, jak i wszyscy inni odwracają się od organizatora imprezy, jeszcze nie tak dawno dobroczyńcy i gospodarza. Ale czego to się nie robi, by ludzie źle na wiosce nie gadali?
     Finał to taki trochę game over i happy end w jednym, z taką jednak poprawką, że fajerwerkami poprzedzającymi nieco wcześniej to wydarzenie, było - z całym swoim symbolizmem - szambo wylewające się na posadzkę.
 

*  *  *





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz