Zajesienie kraju trwa. W miastach mgła szarości nadaje zaś lasami ciągną się zewnętrzne kolory tęczy. Ja natomiast piszę o pogodzie. To znaczy że na łeb upadłem, jednak takie chyba będzie najlepsze wprowadzenie, do tego co dalej: otwieram szufladę i wyskakuje układanka ze słówek. Dodałem do niej nieco nawozu, przyciąłem metafory, podlałem konteksty i oto co z niej wyrosło:
* * *
Krótkie Stany Melancholijne
Nie tak trudno dniem go dostrzec,
kątem oka, mgnienie refleksu promienia.
Odrzucony, przy drodze z kałuży,
rykoszetem. Odskakuje wgłąb cienia
by gałęzie z porannej rosy osuszyć.
W wodzie zaś, jak na ksero, odbity błękit.
Koralami mieniąc się, błyskiem uderza.
Suną po tafli chmury, co jak łabędzie
albo inne ptaki, targają piórami nieba obrzeża.
Woda promieniuje w rytm fali.
Usypia myśli. Zaprasza do utonięcia.
I raz mi się ciągle iść ze słońcem odechciało,
aż pewnego dnia, noc sobie znalazłem.
Wieczór pole nieba gwiazd ziarnami zasypał,
i mrugają wkoło. Lilie na łące rozsianie,
w końcu pogasły, pod kotarą co czernią otula.
Obłoki skłębione, dzień od nocy oddzielają.
Zastygam. Jak pomnik wykuty w marmurze,
wyczekuję ogłupiały.
I znów ruszam. Na oślep stopy stawiając.
Przez las znów brnę.
Niczym mysz zagubiona po ciemnej dziurze,
brodzę wypatrując wyrwy w mroku.
Jak najostrożniej, by nie zahaczyć o gałęzie.
W końcu i tak koncertowo wpierdalam się w kałużę.
Krótkie Stany Melancholijne
Nie tak trudno dniem go dostrzec,
kątem oka, mgnienie refleksu promienia.
Odrzucony, przy drodze z kałuży,
rykoszetem. Odskakuje wgłąb cienia
by gałęzie z porannej rosy osuszyć.
W wodzie zaś, jak na ksero, odbity błękit.
Koralami mieniąc się, błyskiem uderza.
Suną po tafli chmury, co jak łabędzie
albo inne ptaki, targają piórami nieba obrzeża.
Woda promieniuje w rytm fali.
Usypia myśli. Zaprasza do utonięcia.
I raz mi się ciągle iść ze słońcem odechciało,
aż pewnego dnia, noc sobie znalazłem.
Wieczór pole nieba gwiazd ziarnami zasypał,
i mrugają wkoło. Lilie na łące rozsianie,
w końcu pogasły, pod kotarą co czernią otula.
Obłoki skłębione, dzień od nocy oddzielają.
Zastygam. Jak pomnik wykuty w marmurze,
wyczekuję ogłupiały.
I znów ruszam. Na oślep stopy stawiając.
Przez las znów brnę.
Niczym mysz zagubiona po ciemnej dziurze,
brodzę wypatrując wyrwy w mroku.
Jak najostrożniej, by nie zahaczyć o gałęzie.
W końcu i tak koncertowo wpierdalam się w kałużę.
Koniec jest bardzo optymistyczny :)
OdpowiedzUsuń