sobota, 31 października 2015

Dziwny zwierz


Dziwny Zwierz

     Gniłem na trawniku nieopodal chodnika, do tego stopnia że praktycznie każdy się zatrzymywał by spojrzeć na te moje nienaturalnie białe zęby, na wpół wyżartą sierść, układ kostny i jego resztki. Kilka robaków ucięło sobie drzemkę na poczerniałym od słońca mięsie, znajdującego się już w stanie głębokiego rozkładu. Leżałem kilka metrów od klatki pod blokiem, z którego co jakiś czas wchodził jakiś człowiek, inny wychodził. Plątali się wkoło mnie a tu gdzie leżałem, nie rzucałem się raczej w oczy. Co jakiś czas tylko przykuwałem uwagę osób zbyt blisko przechodzących.
     Zdawałem sobie sprawę z tego że moja obecność tu nie pasuje, że powinienem był zostać w lesie, koło jeziora. Tu jedynie kumuluję pierwiastki chaosu i absurdu, niepokoju w szczegółowo uporządkowanym i zaplanowanym uniwersum blokowiska. Moja obecność wśród innych budziła zainteresowanie i przyciągała uwagę chyba dlatego, że pasowałem tu jak rzep przyczepiony do spodni dresiarza, idącego skacowanym krokiem do kiosku po szlugi.
     Ja miałem spokój, nic mnie już nie obchodziło. Ot, poleżeć trochę, a co będzie dalej, się zobaczy. Zaplątani wkoło mnie takim spokojem nie epatowali. W dziwny sposób znajdywałem się w podróży, wywołaną przez reakcję łańcuchową, rozpoczęte przez innych ludzi. Krążyłem to tu, to tam, raz gniłem w skwarze, raz robaki pożerały moje mięso w cieniu sosnowych drzewek, na których akurat pająki tkały prawie niewidoczne pajęczyny. Niemal każdy człowiek i co niektóry pies zastanawiał się czym byłem za życia, bo do niczego konkretnie nie byłem podobny. Niektórzy odwiedzający mnie czuli odrazę, inni dziwny niepokój związany z moją nienaturalną obecnością. Byli i tacy, którym przeszło przez myśl, że lepiej o mnie zapomnieć, przejść dalej a dzieciom na mój widok zasłaniać oczy.
     Moje jestestwo ewaporowało na szarym blokowisku, którego budynki jak kikuty wydzierały się z ziemi spalonej słońcem. Przyciągnęły mnie go tutaj Chłopaki z Bloku po tym jak to wybrali się na wycieczkę dookoła lasu, zgubili się w nim aż natknęli na mój korpus, gdzieś pod krzakiem przekwitłego bzu. Nie mogąc tego ogarnąć, rzeczywistości związanej z moją tam obecnością, jedyną reakcją na jaką ich było stać, to śmiech. Dziwnym byłem to Zwierzem. Wyglądałem jakby coś go zeżarło do połowy, nie ruszając kości; jakby coś mnie spaliło lub wyżarło jak kwas. Coś mnie też zjadało od środka.
     Sprawiałem wrażenie jakbym pochodził z lasu, chociaż ludzie myśleli, że licho wie gdzie on mieszkał, czy to w ogóle ziemskie stworzenie, czy nie przyleciało czasem na podbój ziemi, przegrało w leśnymi zwierzętami i dlatego tutaj leży martwe i przegrane, jak dziwki stojące za lasem przy autostradzie. Chłopaki z Bloku założyli na mnie worek, zasypali liśćmi żebym nie śmierdział w autobusie. Ruszyliśmy, z ich zamiarem podłożenia mnie Staremu Marianowi, lokalnemu zbieraczowi puszek, z którego okazyjnie darli łacha; ku swojej ogromnej satysfakcji i samopoczuciu. Celem było więc jego mieszkanie: bunkier nieopodal blokowiska.
    Zakopany w worku wydostałem się z lasu, szmuglowany w metalowej puszcze rozpędzanej silnikiem obsługiwanym przez spoconego, łysego kierowcę który słuchał cicho radio na jednym głośniku i pocił się od skwaru niemiłosiernie. Mijając pola i lasy, znalazłem się w mieście. Chłopaków z Bloku koło przystanku zauważyli Chłopaki z innego Bloku. Pogonili ich tak, że Ci upuścili worek, ze środka wysypały się liście,  
     Wylądowałem na chodniku koło przystanku. Dorwało się do mnie robactwo z pobliskiej kałuży i mrówki ze szpary pod rynną. Nieopodal usiadły dzieci, kilkoro ich było, znudzone grą w klasy i żuciem gumy, którą przyklejały pod przystankiem, zauważyły mnie na chodniku. Biegały dookoła i krzyczały wniebogłosy, co chwilę przerywając to zajęcie i przyglądając się. Zabrały w końcu mnie z tej ruchliwej ulicy do cienia, bym tam - na trawniku straszył przechodniów a smród rozsiewał po osiedlu pod oknami w porze obiadowej. Tym razem znów ktoś uznał że nie pasowałem do otoczenia, i starsze małżeństwo wracające z działkowych wykopków zatrzymało się, i przez chwile dumało nad moją egzystencją. Nie trwało to długo, wzięli mnie na łopatę po czym wrzucili do kubła ze śmieciami. Tam jeden szczur odgryzł mi resztę głowy, a karaluchy zajęły się resztką mięsa. Kości zostały rozrzucone.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz