sobota, 27 lutego 2016

Definicje względne



Definicje względne

     Pewnego dnia w moje ręce wpadł słownik, jako podarunek na urodziny. Jeden z tych co zawierają definicję wyrazów blisko i dalekoznacznych. Opasłe to było tomisko i widać było wyraźnie iż autor włożył sporo pracy by podzielić i poukładać wszystko należycie. Dla przykładu sama definicja słowa "definicja" miała kilka znaczeń, często sprzecznych ze sobą, ale mimo to różnice były wyraźnie akcentowane i wyjaśniane.
     Był to jedyny taki słownik w moim bloku, toteż często się zdarzało że wpadał któryś ze znajomych sąsiadów - od czasu do czasu - w czekoladkami w ręku, bukietem kwiatów dla żony i pomarańczowymi paproszkami dla rybek. Opatrzeni byli też przesadnie sztucznym uśmiechem na ustach z których wydobywała się  obietnica wielu materialnych i pozamaterialnych korzyści; robili to by móc zerknąć na jakieś słowo, i z reguły nikt nie chciał mi powiedzieć, o jakie chodzi. Woleli sami szukać. Gdy podawałem im słownik, brali go z wielką niepewnością i przewracali szybko kartki aż znaleźli właściwą stronę. Machali wówczas tęczówkami po czarnym druku, by po chwili dwojako zareagować. Był to uśmiech entuzjazmu i ogromnej radości, ewentualnie szybko zamykali słownik i wychodzili z mojego mieszkanie ze spuszczonym wzrokiem.
      Sam słownika używałem rzadko, starałem się dbać o tak cenny podarunek. Któregoś dnia, ulegając presji sąsiada spod ósemki, wypożyczyłem mu słownik dosłownie na godzinkę, gdyż jego żona właśnie rozwiązywała krzyżówkę w której można było wygrać bezwzględnie nową pralkę.
    Gdy inni sąsiedzi dowiedzieli się że wypożyczyłem słownik, przed moimi drzwiami zaczęły ustawiać się kolejki. W moim mieszkaniu przybywało czekoladek, żona znienawidziła kwiaty a rybki od tamtej pory pływały w pomarańczowej brei.
     Wypożyczanie słownika nie było dla mnie tak korzystne, jak zaręczali sąsiedzi. Z czasem zauważyłem że ktoś pozbawił mój słownik kilku stron, podejrzewałem trojaczki urwisów, tych spod trójki. Psotniki co niemiara, na domiar złego na marginesie narysowali swastyki, diabełki i Bóg jeden wie co jeszcze. Ktoś inny bawił się pisakiem fluorescencyjnym i celowo pozaznaczał wszystkie wulgaryzmy i dwuznacznie brzmiące słowa. Ktoś inny powycinał wszystkie niektóre literki z pierwszej strony - pewnie ten filatelista z czwartego piętra znów kogoś szantażuje i nie chce się zdradzić własnym pismem. Starsze małżeństwo z parteru, znane na całym osiedlu ze słuchania radia zbyt głośno - z małą pomocą nożyczek i taśmy klejącej pozamieniało niektóre definicje; nie wiem jaki mieli ku temu cel.
     Słownik przechodził z rąk do rąk, tracąc na leksykalnej wartości. Gdy zdałem sobie z tego sprawę, było już za późno. Większość definicji nie była już taka sama, a te które się ostały nietknięte nie były przydatne do życia.
     Jedynie okładka była jeszcze mało zdarta, choć i tak nieźle odrapana. Oprawiłem nią jakąś podrzędną książkę, którą dostałem z odzysku makulatury od pracującego tam znajomego. Od tamtej pory czytam tylko Harequiny żony, sąsiadów nie wpuszczam w ogóle, a czekoladkami dokarmiam rybki, bo tym pomarańczowym już rzygają na boki.

1 komentarz: