Na plastikowych głowach odpoczywają peruki pudrowane lustro odbija światłem pozaestradowym przylegają między tuszem a pomadką Na zapleczu powonieniem flakoniki perfum nie roznoszą
woda rozpuszczalna przez wylot do rekwizytu i co się nasłuchała gipsowa czaszka nieraz by być ciała dała
gdybym przypadkiem zasnął w garderobie między posągami albo znalazł się aktor co rozbudzi statuy mimo wolne miejsce zrobi albo nas wszystkich rozniesie
Bankier z Wall Street wykupując udziały pewnej firmy, wzbogacił się o czterdzieści tysięcy dolarów. Wyda jedną czwartą tego, kupując prezenty na Gwiazdkę dla mało dość znanym mu, lecz wpływowych ludzi; graty które będą trzymać po szafach na strychach, komórkach czy komodach. Część wyda na cholera wie co, zaś za połowę zarobku pojedzie na wycieczkę do Afryki, zaliczając safari i survival z tubylcami. Będzie też robił zdjęcia, nie przepuści nawet najmniejszemu kamykowi. Resztę wyda na kokę, dziwki i przepuści w kasynie, licząc na szczęście i to, że nikt ze znajomych się o tym nie dowie. -- Pewien zaradny biznesmen z Buenos Aires, który zatrudnia w swojej fabryce ponad trzydzieści osób, zakupił sobie właśnie drogi motor wyczynowy. Wprawdzie kosztowało go to drobne kłamstwo o straconym na morzu transporcie towarów do Europy, który nieubezpieczony napotkał sztorm i w efekcie nie dotarł do miejsca przeznaczenia, generując znaczne straty; Ogłosił to, obwieszczając że zmuszony jest obciąć dwie przyszłe pensję swym pracownikom o jedną czwartą, zarzekając się że sam przez trzy miesiące nie weźmie wypłaty. Po powrocie do domu wziął motor i opłacił specjalny tor. Jeździł szybko i dumnie z rykiem silnika po tym torze, na wynajęcie którego mogą sobie pozwolić co możniejsi, zabrał tam swoją rodzinę i innych znajomych popisywał się przed nimi. Niechętnie dając się przejechać kolegom, chwalił się tym, jak prężnie działa jego firma i jak duży nacisk kładzie na socjal pracowników. -- Po raz kolejny udało się przejść kobiecie przez granicę polsko-ukraińską, przemycając trzy wagony papierosów i dwa litry spirytusu. Wracając wprawdzie musiała oddać część zarobku strażnikowi ukraińskiemu, coby ten dostał zaćmę oczu, ale reszta jaka jej została pozwoliła na zakup, już w ojczystym kraju, jedzenia na najbliższe trzy dni dla jej rodziny: trójki dzieci i bezrobotnego męża, który bezskutecznie szuka już od półtora roku pracy. Uradowana z zarobku pozwoliła sobie na zakup markowej czekolady, którą podaruje dzieciom, które uradowane będą ssać ją jak najdłużej, celebrując każdy gram słodyczy. -- W Korei Północnej, pewien Towarzysz zakupił w końcu upragniony telewizor, na przydział którego czekał trzy miesiące. Zbierając chon do chona, już od pół roku, chciał mieć możliwość obejrzenia innej rzeczywistości, urządzenia w którym pokazują szeroki i bardziej kolorowy świat. Na uroczystość włączenia telewizora zebrała się cała najbliższa rodzina; dumna żona z pracowitości i zaradności swego męża, przygotowała wystawny obiad. Cała rodzina oglądała telewizję do bladego świtu, aż w końcu usnęli w kanapach i na krzesłach od nadmiaru wrażeń. -- W Burkina Faso dziecko zbierało cały dzień orzeszki ziemne, które statkiem dotrą do Europy i wylądują z pewnej markowej czekoladzie. To nie było jedyne pracujące dziecko na polu w ten upalny dzień, podobnie jak setka innych, nie miało wyboru by nie stawić się do pracy. Dostało za to obiad, zapracowało na kilka drobnych monet, które wypłacą mu (po uwzględnieniu lokalnego "podatku") pod koniec tygodnia; dziecko dostało też butelkę wody z Europy. Skazane na słońce i silne wiatry, mogło po pracy wrócić do domu i zasnąć z głową na butelce, i czekać na wieści od matki, która już od roku w Ghanie szuka innego bytu. Czekać i żyć czekaniem, jak każdego dnia.
Robaki na łące postanowiły urządzić imprezę z okazji Święta Lasu na niewielkiej polanie pod lasem brzozowym. Motyle zebrały nektar z pobliskich kwiatów, mrówki zaś przyniosły zboże na zakąskę i na w ćwierć nadgniłego ogórka. Żuki zajęły się sprawami technicznymi imprezy, toteż szybko na polanie zaczęło radośnie buczeć.
Tramwaje, za które robiły Kowale, woziły zdenerwowane Rybiki bo panicznie unikały Skorków balujących po drugiej strony krzaka. Wolały ich uniknąć, by nie wdawać się w dyskusje o wyższości wilgotnego kawałka spróchniałego pieńka nad posadzką łazienki, gdyż takowa dysputa mogłaby mieć efekt włożenia kija w mrowisko.
Wybrano z leśnej okazji Święta, muszkę owocową, jedną z tych która żyje jedynie kilkadziesiąt dni; przekupiona owocami postanowiła pracować jako maskotka przez znaczną część swego życia. Kawałki jabłka rzucane jej w przerwie osładzały jej życie.
Mrówki krzątały się to tu, to tam i układały igiełki sosny, ogradzając teren imprezy. Koniki polne zaczęły odgrywać dźwięki, zbyt skoczne i rześkie jak na tą porę roku. Znów stare muchy będą plotkować o nieodpowiednim i źle dobranym repertuarze oraz o patologicznym zachowaniu owadów społecznych. Znudzone natomiast były trzmiele, buczące nieustannie w liściach szczawiu.
Nim słońce zamieniło się rolami z księżycem na niebie, owadzia impreza zaliczała już zgon, w trakcie którego mrówki krzątały się to tu, to tam, chowając igły sosny. Muchy przesadziły z muchomorem, zamroczone leżały w rowie od dłuższego czasu i wymieniały wszystkie gatunki leśnych owoców. Rybiki porozganiały się po lesie od nadmiaru cukru zawartego w miodzie, które zorganizowały pszczoły, nieobecne z powodu żniw.
Świetliki przygasły upojone nektarem, które zdobyły cholera wie gdzie. Tylko kilka z nich, jakby nie dość dobrze się bawiło, latały po lesie bez większego celu, jakby ich Święto Lasu na polanie nie zadowalało. Mimo iż tramwaje zajechały już dawno na pętlę, ustało buczenie, wielko-leśne życie szykowało się do snu. Nieliczne świetliki latały po polanie zastanawiając się i zachodząc w głowę, kto posprząta całe to pobojowisko; skutkowało to tym, że tyłki świeciły im nieco jaśniej.
Dwa miesiące później ludzie wycięli brzozy, a polanę zalali betonem. Postawili supermarket pierwsza klasa. Rybiki zamieszkały na zapleczu gdzie znalazły dość dużą kafelkowaną posadzkę. Skorki również znalazły sobie kilka miejscówek. Obozują w okolicach śmietnika, o prawa do którego walczą nieraz z osami.
Czasem kilka mrówek przejdzie przejdzie krawężnikiem nieopodal wspominając Święto Lasu; nieraz żuk przeleci na parking lub światło neonów zwabi niedowidzącego świetlika. Taki owadzi przechodzień spojrzy na supermarket, tam gdzie niegdyś była polana i tylko westchnie cicho pod aparatem gębowym, po czym poleci dalej.
Pewnego dnia w moje ręce wpadł słownik, jako podarunek na urodziny. Jeden z tych co zawierają definicję wyrazów blisko i dalekoznacznych. Opasłe to było tomisko i widać było wyraźnie iż autor włożył sporo pracy by podzielić i poukładać wszystko należycie. Dla przykładu sama definicja słowa "definicja" miała kilka znaczeń, często sprzecznych ze sobą, ale mimo to różnice były wyraźnie akcentowane i wyjaśniane.
Był to jedyny taki słownik w moim bloku, toteż często się zdarzało że wpadał któryś ze znajomych sąsiadów - od czasu do czasu - w czekoladkami w ręku, bukietem kwiatów dla żony i pomarańczowymi paproszkami dla rybek. Opatrzeni byli też przesadnie sztucznym uśmiechem na ustach z których wydobywała się obietnica wielu materialnych i pozamaterialnych korzyści; robili to by móc zerknąć na jakieś słowo, i z reguły nikt nie chciał mi powiedzieć, o jakie chodzi. Woleli sami szukać. Gdy podawałem im słownik, brali go z wielką niepewnością i przewracali szybko kartki aż znaleźli właściwą stronę. Machali wówczas tęczówkami po czarnym druku, by po chwili dwojako zareagować. Był to uśmiech entuzjazmu i ogromnej radości, ewentualnie szybko zamykali słownik i wychodzili z mojego mieszkanie ze spuszczonym wzrokiem.
Sam słownika używałem rzadko, starałem się dbać o tak cenny podarunek. Któregoś dnia, ulegając presji sąsiada spod ósemki, wypożyczyłem mu słownik dosłownie na godzinkę, gdyż jego żona właśnie rozwiązywała krzyżówkę w której można było wygrać bezwzględnie nową pralkę.
Gdy inni sąsiedzi dowiedzieli się że wypożyczyłem słownik, przed moimi drzwiami zaczęły ustawiać się kolejki. W moim mieszkaniu przybywało czekoladek, żona znienawidziła kwiaty a rybki od tamtej pory pływały w pomarańczowej brei.
Wypożyczanie słownika nie było dla mnie tak korzystne, jak zaręczali sąsiedzi. Z czasem zauważyłem że ktoś pozbawił mój słownik kilku stron, podejrzewałem trojaczki urwisów, tych spod trójki. Psotniki co niemiara, na domiar złego na marginesie narysowali swastyki, diabełki i Bóg jeden wie co jeszcze. Ktoś inny bawił się pisakiem fluorescencyjnym i celowo pozaznaczał wszystkie wulgaryzmy i dwuznacznie brzmiące słowa. Ktoś inny powycinał wszystkie niektóre literki z pierwszej strony - pewnie ten filatelista z czwartego piętra znów kogoś szantażuje i nie chce się zdradzić własnym pismem. Starsze małżeństwo z parteru, znane na całym osiedlu ze słuchania radia zbyt głośno - z małą pomocą nożyczek i taśmy klejącej pozamieniało niektóre definicje; nie wiem jaki mieli ku temu cel.
Słownik przechodził z rąk do rąk, tracąc na leksykalnej wartości. Gdy zdałem sobie z tego sprawę, było już za późno. Większość definicji nie była już taka sama, a te które się ostały nietknięte nie były przydatne do życia.
Jedynie okładka była jeszcze mało zdarta, choć i tak nieźle odrapana. Oprawiłem nią jakąś podrzędną książkę, którą dostałem z odzysku makulatury od pracującego tam znajomego. Od tamtej pory czytam tylko Harequiny żony, sąsiadów nie wpuszczam w ogóle, a czekoladkami dokarmiam rybki, bo tym pomarańczowym już rzygają na boki.
[Dziś z szuflady po śladowych ilościach poprawek tekst z brodą, pisany do spółki w liceum]
Wojna o pokój
„Każda wojna to walka o idee, nawet jeśli tych idei nie ma!”
Dzisiejszy dzień był najdziwniejszym dniem mojego szarego i nudnego życia. Tak nudnego, że nawet wyjście do sklepu jest dla mnie rzeczą dziwną i niezwykłą. Tak więc dziś rano, po obudzeniu, stwierdziłem coś dziwnego... nie mam podłogi. Widziałem mieszkanie Sąsiada pode mną, wszystkie meble, dywan, podłogę – cały pokój. Łóżko moje zawieszone w jakiejś dziwnej, niewytłumaczalnej próżni, lewitowało w powietrzu. Atmosfera dziwności z tego powodu przeszyła me ciało jak dreszcze, korzonki zapuściły gałęzie, a kark zamarzł z wrażenia. Pod sobą widziałem śpiącego jeszcze Sąsiada.
Rzuciłem poduszkę w dół, by sprawdzić czy będzie miała jakiś punkt zaczepienia, chciałem zobaczyć czy zacznie lewitować w powietrzu podobnie jak łóżko. Gdyby moje przypuszczenia się sprawdziły, prawdopodobnie ja także mógłbym chodzić po „niewidzialnej podłodze”. Ale niestety, na moje nieszczęście, poduszka trafiło prosto w głowę sąsiada, który zerwał się gwałtownie. Zareagował dość dziwnie, zgoła odmiennie niż zareagowałyby inne osoby w tej sytuacji. Nie zaczął rozmawiać o pogodzie, nie skarcił mnie za nagłą pobudkę, ba – nic nie mówił. Tylko wyciągnął z szafy Starą Strzelbę Dziadka. Załadował śrutowe naboje, i zaczął szykować się do strzału... w moją stronę. Ja widząc to zakryłem twarz drugą poduszką, która mi została. Sąsiad pociągnął za spust Starej Strzelby Dziadka, rozpruł poduszkę z której wypadło pierzę, zacząłem myśleć o nieludzkim traktowaniu gęsi przez ludzi.
Chowając się przed spostrzeżeniem Sąsiada mogłem ocenić swoją sytuację. Zauważyłem, że obok „latającego” łóżka, w powietrzu wiszą także inne moje meble – stolik nocny, taboret, szafka, nawet stara powojenne komoda. Nie było tylko podłogi i oczywiście mojego tureckiego dywanu. Spojrzałem na nocny stolik, na środku którego stała moja nocna lampka, szybko pojawiła się myśl – „obrona poprzez atak”,lampka poleciała więc w kierunku sąsiada, przeładowującego broń. Robił uniki, uniknął sztucznej szczęki mojej cioci. Nie oberwał trzema grzebieniami rzucanych jeden po drugim, nie trafiłem go także opakowaniem po pastylkach na kaszel. Poleciały w końcu stare butelki po piwie ze środka szafy, jednak i te minęły się z celem. W końcu udało mi się go trafić radiem sporych rozmiarów.
Zauważyłem że Sąsiad doznał jednak niewielkiego uszczerbku na zdrowiu i w ramach rewanżu z powodu braku śrutu, rzucił we mnie papierową kulką uformowaną z podania o poszkodowanie. Kulka była jakaś dziwna, robiła się coraz większa i większa. W końcu urosła do tak dużych rozmiarów, że zajęła cały pokój sąsiada – od podłogi po samą górę. Stwierdziłem, że taki kawał papieru może śmiało robić mi za podłogę.
Sąsiad znalazł się w beznadziejnej sytuacji, zaczął więc pertraktować rozejm. Jako że przygnieciony był kulą - nie słyszałem go zbyt dobrze, ale dotarło do mnie że chce pokoju. Zacząłem mu wyjaśniać, że to on wywołał wojnę i ja się nie poddam. Czułem w tym spisek, przejrzałem jego zamiar. Tylko on miał pokój z podłogą, ja musiałem zmagać się z jej brakiem. Powiedziałem:
- Kto pragnie pokoju, szykuje się na wojnę. Tylko ty masz pokój, ja go utraciłem.
Przeszedłem więc, ze sporą trudnością – bo w końcu wspinając się po meblach, skacząc po nich bardzo ostrożnie, do kuchni aby tam założyć II front tej wojny. Z garnków zrobiłem obronę przeciwogniową, z szafy wyjąłem tym razem swoją Starą Strzelbę Dziadka i ustawiłem ją za barykadą butów w holu, w razie natarcie na główne wejście; z komody w sypialni urządziłem schron przeciwlotniczy,w łazience, za pomocą apteczki – punkt opatrunkowy pierwszej pomocy
Zacząłem nasłuchiwać, co porabia sąsiad. Poczułem dym, i dość szybko.zauważyłem białą mgiełkę unoszącą się po moim pokoju. To papierowa kula – zaczęła się palić. Sąsiad niecnie podłożył ogień pod podwaliny mojej egzystencji. Po chwili cała podłoga zajęła się ogniem. Pobiegłem czym prędzej do łazienki, podłączyłem węża do kranu i zacząłem gasić pożar. Gdy mi się to udało (dość szybką zresztą), krzyknąłem triumfalnie i koniec węża włożyłem do kieszeni, obserwowałem tylko mały tlący się skrawek papierowej podłogi Sąsiad zaczął pomstować na mnie, krzyczał że zawsze miałem węża w kieszeni, i nie po to on płacił za zapałki do podkładania ognia, bym go gasił. Stał zanurzony po kolana w wodzie, krzyknąłem tylko:
- Zalewasz!
Wojna trwała nadal, a Sąsiad wykrzyczał:
- To ty zawsze zalewałeś... się - też!
Gdy tylko skończył to mówić, musiał zrobić unik przed zbliżającym się kaloszem, rozmiar 42. Padł na dywan, czołgając się zniknął gdzieś pod łóżkiem. Już myślałem że poległ na polu bitwy, gdy okazało się, że robiąc podkop we własnej podłodze, zaatakował mnie od strony kuchni serią znaczków pocztowych... a konkretnie klaserami.
To zaskoczyło mnie kompletnie. Nie zdążyłem się zorientować, sąsiad cisnął jeszcze garnkiem w moją głowę. Ze skroni poleciała mi mała strużka krwi. Nie było to wielkie skaleczenie, ale nie zmienia to faktu, że wojna rozgorzała na dobre i są już pierwsi ranni.
Postanowiłem kontratakować,metodą psychologiczną. Wpadłem na taki pomysł gdy spostrzegłem, że po moim parapecie spaceruje sobie leniwie to w jedną, to w drugą stronę,kot Sąsiada. Ten sam, który w zeszłym roku zjadł podstępnie mojego kanarka. Odpierając atak wykałaczkami, złapałem więc kota i umieściłem w klatce po mym wiernym ptaku.
Postawiłem ją na lodówce, nazwałem to miejsce „Klatschwitz I”. Zacząłem myśleć nad karą dla kota-kata. Mój wzrok powędrował na kuchenkę gazową, w głowie zaświtała myśl – komora.
Sąsiad, gdy zauważył swojego kota w klatce, zbladł na twarzy, wyjaśniał jakieś dziwne zasady tej wojny. Mówił że nie jest to wojna o jeńców, że powinienem wypuścić kota, bo inaczej opinia publiczna się ode mnie odwróci. Ruszył moją czułą stronę, w końcu zawsze zależało mi na zdaniu innych ludzi. Zapewniłem go, że kotu nic się nie dzieje strasznego, pokazałem mu jak wygląda klatka, upewniłem że kot ma w niej luz.
Nie wspominałem tylko, że kot zginął w komorze gazowej przy próbie ucieczki. Pokazując mu futro z norek zawieszone w klatce, poruszałem by improwizować ruch kota (sporo wysiłku mnie to kosztowało), odmówiłem wydania kota.
Jednak sąsiad przeczuwając co się stało z kotem powiedział:
- To już nie wojna między ludźmi, zostały w nią wplątane zwierzęta. To jest wielka, ogólna wojna światowa pomiędzy gatunkami. Popełniłeś błąd drogi sąsiedzie, teraz jestem zmuszony do uderzenia całymi siłami. Tak się kończy wplątywanie niewinnych w prywatną wojnę. Każda wojna to walka o idee, nawet jeśli tych idei nie ma!
Teraz kiedy mam już ideę mogę pozwolić sobie na konflikt globalny... między gatunkami!Nie obchodziły mnie te jego głupoty, do głowy przychodziła mi pamięć o moim kanarku – Fistaszku. Postanowiłem postawić mu pomnik. Ulepiłem go z plasteliny i położyłem na ławie w pokoju. Mały napis głosił: „Jeszcze nigdy tak wielki, nie zawdzięczał tak wiele, tak niewielkiemu”.
Z okazji odsłonięcia pomniku, zbombardowałem Sąsiadowi balkon, proszkiem do pieczenia.Mimo wszystko czułem strach, postanowiłem zawrzeć obustronny sojusz ze szczurami i z myszami. Oczyściłem w ten sposób swoje sumienie. Stanąłem na cokole czasu, którym był taboret i przemówiłem do gryzoniowatego narodu. Przemówienie wzbudziło aplauz. Stworzenia przyrzekły na Boga walczyć do upadłego.
Wykorzystywałem więc je do akcji dywersyjnych. Nadgryzały kable od telewizora, siały spustoszenie w spiżarni wroga, w ten sposób następny gatunek został wciągnięty w wir wydarzeń.Na moje nieszczęście sąsiad zawarł pakt z owadami. Komary gryzły mnie niemiłosiernie, a ćmy przeszkadzały w bombardowaniach dywanowych. Zmuszony więc byłem zawrzeć pakt z nietoperzami, które przedstawicielstwo miały w piwnicy kamienicy. Za dwie garście rodzynek zgodziły się współpracować.
Tak powstała kadra, której celem była obrona przeciwlotnicza.Wojna trwała już kilka godzin. Zbiory żywności u sąsiada, dzięki akcji gryzoni zubożały niemiłosiernie. W oczach sąsiada pojawił się lęk głodu. Jego sojusznicy – koty, zaczęły narzekać na brak jedzenia. Walka toczyła się pod moje dyktando i zwycięstwo było blisko.Nagle rozległ się dźwięk dzwonku przy drzwiach Sąsiada. Ukryty za szafą obserwowałem ruchy sąsiada, który kryjąc się za parasolem poszedł otworzyć drzwi.
To byli świadkowie Jehowy, których wszędzie pełno. Trochę porozmawiali z Sąsiadem, ale ten szybko się ich pozbył starym sposobem – wypychając za drzwi. Gdy Sąsiad zatrzasnął za nimi drzwi, zaatakowałem znienacka, to jest z kuchni, za pomocą srebrnych łyżeczek, które znalazłem w kredensie. Atak wyrządził spore straty w obozie Sąsiada.
Wydawało by się, że wojna zmierza ku końcowi. Zacząłem świętować sukces, złupiłem z tej okazji dom Sąsiada, wiele sprzętów zabrałem do siebie.
Gryzonie niezadowolone z doli które dostały, odwróciły się ode mnie i zbuntowały. Zawiązały powstanie, odkneblowały sąsiada i przeszły pod jego dowództwo. Sąsiad, wykorzystując moje rozprężenie po wygranej, zaatakował mnie butami, jedynymi rzeczami które mu zostały. Nie mogąc działać, zacząłem robić mu wyrzuty, że zawsze wchodził w moje prywatne życie z butami. Wygrałem jak do tej pory wiele bitew, ale cały wojny jeszcze nie. Ponadto, Sprzymierzone Glonojady z Akwarium zaczęły blokować rury kanalizacyjne. W mojej kuchni zapanował okropny smród. Nie miałem wyboru, musiałem się wycofać z własnej kuchni przed napierającym wrogiem.
Wycofałem się do łazienki i tam się zabarykadowałem. Wskoczyłem do wanny, do której uprzednio nalałem wody. Flota moja składała się z kaczki i kilku gumowych gruszek.
Sąsiad stanął ze swoją armią naprzeciwko drzwi (na zawieszonym w powietrzu fotelu), rozpoczęło się oblężenie. Początkowo próbował sforsować drzwi, zastawione pralką. Po kilku próbach zmienił swoją pozycję. Jako, że w całym mieszkaniu nie miałem podłogi, sąsiad wykorzystał to i atakował mnie od dołu. Sprzymierzone z nim gryzonie już dawno poległy na polu bitwy zjedzone przez głodne koty. Koty zdechły z kolei z przejedzenia.
Prawie wszystkie zwierzęta poległy w jeszcze gorszych warunkach i rad jestem, że nie mam obowiązku opisywać tej masakry. Zostałem tylko ja i Sąsiad. W głowie zakiełkowała myśl, widząc swą beznadziejną sytuację pomyślałem – „może by tak zawrzeć rozejm”?
Nie chciałem okazywać słabości, więc przez dziurę w łazience przedostałem się do ubikacji. Siadłem na toalecie, zrobiłem co należało. Spuściłem wodę z sarkastycznym uśmieszkiem. Zawartość spadła na dół, do sąsiada. Smród panował w całym jego mieszkaniu, padły ostatnie owady.
Sąsiad, chcąc nie chcąc zaproponował rozejm. Ja też byłem już zmęczony tą wojną, prawdę mówiąc zapomniałem już o co walczymy. Umówiłem się z sąsiadem na pertraktacje w mojej kuchni. Sąsiad nie zgodził się na takie warunki, zaproponował mi swoją łazienkę, co z kolei mi było nie na rękę. W drodze kompromisu uznaliśmy że klatka schodowa jest najlepszym miejscem na rozmowy pokojowe. Te trwały tylko chwilę, w zasadzie polegały na uściśnięciu ręki byłemu wrogowi . W ramach odpoczynku usiedliśmy więc w pokoju sąsiada. Czułem głód, Sąsiad na pewno też.
W końcu, po chwili krępującej ciszy, Sąsiad zaproponował pojednawszy posiłek. Otworzył lodówkę. W środku zastała go pustka. Jedyne co pozostało to leżący na samym dnie kawałek rzodkiewki. Wojna wyniszczyła zupełnie zaopatrzenie Sąsiada. Spytał mnie czy może ja mam coś w lodówce. Poszedłem sprawdzić, lecz zastała mnie także pustka żywnościowa. Gdy mu o tym powiedziałem westchnął tylko i spojrzał na wybite okna, za którym widać było zachodzące słońce. Sąsiad stwierdził, że chyba czeka nas śmierć głodowa. Również westchnąłem i spojrzałem na okno.
Słońce nurzało się w pomarańczowości, która rozjaśniała błękit nieba. Na parapecie usiadł biały gołąb- symbol pokoju. Komponował się z krajobrazem. Wokół niego - jakby otaczała go jasna poświata, nieznana aura. Sąsiad spojrzał na mnie i uśmiechnął się. Ja także.
Słońce nikło za równinami niczym przygasająca świeczka, niebo dotąd pomarańczowo-niebieskie robiło się coraz bardziej szarawe, pojawiły się malutkie, świecące punkciki. Siedząc na zgliszczach podziwialiśmy piękny widok.
- Eh... – westchnął Sąsiad – piękny widok!
- O tak! – ja również byłem zachwycony. Zrobiłem więc kolejny kęs pieczonego gołębia.
Gdy nastał mrok, podałem kurtuazyjnie rękę Sąsiadowi i udałem się do siebie. Skacząc po meblach, dotarłem do swego łóżka. Nie mogąc znaleźć w pobliżu nic do przykrycia, zasnąłem głęboko. Jutro w końcu też jest dzień.
Izotopy Plutonu Chodzić tak codziennie z bombą atomową,
jak z sercem na dłoni, dasz wiarę że można?
I dźwigać ją po szkołach, łąkach. Do pracy.
Targać ze sobą całe życie. Znosząc to jakoś.
- Inni nie narzekali, a była jak znalazł
gdy zaszła potrzeba rozpierdolić to i owo -
Jednak może weźcie ją choć na moment?
Bym mógł chwile odetchnąć, sam już nie wiem.
Doskwiera nam brak sił do ciężaru głębin wyobraźni,
a tam najbardziej cierpienie nabiera cierpkości.
Dość narzekania, podmiot liryczny ciekaw jest,
czemu tylko tak stoisz i patrzysz? Fantazji brakło?
Może ma ktoś jeszcze zasugerować, co powinieneś
zrobić w swoim życiu, co naprawić, tego chcesz?
Bujaj się, niewiele ci powiem. Ja głowice nuklearną
noszę w myślach. Jej falą nieco ziemi można rozgarnąć
Dlatego łatwowierny właśnie bywam jak zbyt jasna cholera, nie wyróżniając się jakoś specjalnie nazbyt z tłumów,
bo i nie chciałbym zawracać gitary swoją uwagą.
Póki nie gram jak z nut, mogę usiąść i dobrać słowa
przeciwko wam, wskutek dziwnego toku rozumowania,
jaki nie często toczy się w innych głowach.
Możemy się od siebie wzajemnie wiele nauczyć,
lecz tu kończy się grupa. "Bycie sobą" wiele zmienia.
Bywa że tłum się rozbestwia i ludzie wychodzą z siebie.
Wtedy siadam na dłużej, i łuskam słowa jak atomy.
Składam słów salwę tak, by nie dało się już lepiej,
i idę z nią w świat, tam gdzie coś właśnie pęka
zapadając się w coraz bardziej zwierzęcych odruchach.
Zasadniczo to lepiej więc jest być sobą,
bo można chodzić przez mury.
Tylko, że trzeba chodzić z bombą atomową,
i nie raz, nie dwa, narobić wichury.
Teraz wystarczyło jedynie, że
spojrzała na zegar na ścianie, by zdać sobie sprawę z presji
czasu. Bardzo szybko się uwinęła z poranną toaletą, w biegu jedząc zrobione naprędce kanapki, a następnie wyleciała z mieszkania o mało nie gubiąc butów. Gdy
znalazła się na parterze, bez pukania niemalże wpadła do mieszkania
sąsiadki.
Starsza pani najwidoczniej skończyła już
śniadanie bowiem siedziała przy stole, przed nią leżał pusty
talerz i filiżanka. Kobieta zadawała się być mocno zamyślona.
-
Dzieje się coś niedobrego – odezwała się, gdy dziewczyna weszła
do salonu. Młoda kobieta wzięła głęboki oddech.
-
Czytają moją pocztę – powiedziała.
- Pamiętaj, że
wszystko co ludzie mówią, to tylko opinie. Ty nie umiesz nosić
masek, więc pozostaje ci bycie sobą. Dzisiejsze czasy są już tak
nieludzkie, że brakuje człowieka.
Młoda dziewczyna
popatrzyła na nią, niewiele rozumiejąc z jej wypowiedzi. Złapała
się na tym, że któryś raz już z rzędu nie nadąża za tą
kobietą.
- Chyba nie lubię tam pracować – powiedziała
zerkając na zegarek.
- Przydałoby im się dać do
zrozumienia, że idą w ślepy zaułek. W zasadzie w naturze
wygrywają dwa rodzaje osobników. Przede wszystkim silniejsze. Jeśli
nie możesz być silniejsza, powinnaś być niejadalna – stwierdziła starsza
pani. – Jednak przeciwko grupie nie walczysz jak z jedną osobą.Walka może rozegrać
się na polu siły psychiki całej grupy i najważniejsze, to wyrugać
u członków dumę z powodu przynależności do grona,
poprzez chociażby kompromitację działań grupy.
- Mam kazać im
napisać samokrytykę, czy jak?
- Widziałabym jedno
rozwiązanie – zadumała się starsza kobieta – Skoro czytali
twoją korespondencję, to znaczy że wiedzą, iż obecnie wysyłasz
swoje opowiadania znajomym?
- Pewnie już wiedzą –
przytaknęła dziewczyna i posmutniała.
- Musisz dać im
więcej, niż chcą - starsza pani oparła łokieć o kolano i
odezwała się szorstko
– Dzisiaj po pracy usiądziesz i
napiszesz nowe opowiadanie, i postarasz się żeby było dobre.
Względnie o całej tej sytuacji, bawiąc się w minimalny sposób
ich nazwiskami. Oni moralnie w tym konflikcie są przegrani, i musisz
to teraz wykorzystać.Gdy już będziesz miała tekst, zaczniesz go
wysyłać pod jakimś pseudonimem. Ale nie do przyjaciół, a do
wydawnictw.
– Oszalała pani – Alzacja podskoczyła na
samą myśl, po czym zaczęła analizować pomysł na spokojnie i
stawał się on coraz wyraźniejszy.
– Niech przeczytają
o tym, co tak panicznie chowają w podświadomości – starsza
kobieta podniosła filiżankę i napiła się herbaty. – I
koniecznie wydrukuj kilka egzemplarzy, zanieś je do pracy i
podrzucaj gdzie się da. A na końcu obserwuj, jak dostają
pierdolca. Dziewczyna zastygła jakby zahipnotyzowana widokiem za
oknem. Nagle się poruszyła.
– Powinnam już iść –
powiedziała.
– Możesz już iść – odparła starsza
pani. Alzacja przemierzyła korytarz, na jego końcu wskoczyła w
buty i wybiegła na przystanek. Siadając za biurkiem i widząc
rzucane w jej kierunku spojrzenia, stwierdziła że jednak postąpi
tak, jak poradziła jej sąsiadka. Nie dawała po sobie znać i
starała się nie karmić ich swoimi emocjami. Dużo czasu spędziła
na "nie rzucaniu się w oczy", samo pisanie wyczerpało ją
na jakiś czas. Jednak w trzy dni udało jej się w końcu ukończyć
tekst. Co ją zdziwiło, to fakt iż tajemnicze maile przestały przychodzić.
Był czwartek, wróciła od sąsiadki z którą długo
omawiały treść i formę, usiadła przed komputerem i zaczęła
pisać listy do wydawnictw, załączając napisane opowiadanie.
Wieczorem wydrukowała je także w kilkunastu egzemplarzach i na
drugi dzień, bardzo ostrożnie podrzucała je na a to na stolik z
prasą a to do stołówki.
Mając jeszcze tekst w ręce,
przejrzała kilka kartek. Stwierdziła, że przez pośpiech zawaliła
tempo narracji. Historia chyba każdego biura zna przypadki krążenia
wśród pracowników różnej maści tekstów. Zazwyczaj były to
jakieś humorystyczne lub wulgarne opowiastki stanowiące nieraz
dobry wentyl na spuszczenie powietrza z gęstej atmosfery. I w takiej
formie go podała, bo wiedziała że będą nastawieni na taki
właśnie tekst. Wprawdzie śmiechu tyle tam, co kot napłakał, ale
skrytykować za bardzo nie ma co.
Młoda kobieta zadbała
również, by nie brakło kilku egzemplarzy w męskiej ubikacji.
Chcąc pozostać niezauważona, sporo czasu zajęło jej zrealizowanie tego pomysłu, przede wszystkim Potem już tyko bawiła
ją myśl, że a nóż stanie się ulubioną lekturą, ubarwiając
rutynę jaka już od dawna wdziera się w te rejony w trakcie
posiedzeń fizjologicznych. Po przerwie śniadaniowej okazało się
że ten tajemniczy tekst stał się cichą sensacją dnia w kuluarach za-biurkowych rozmów.
Niewiele osób, bo tylko otoczenie
jednego biurka, było świadome autorstwa oraz nawiązań do
postaci.istniejących. Tamtego dnia stali zbici w kupie, z takim
entuzjazmem w pozie jakby przed chwilą w życiowej wiązance
zaszczuł ich sam CEO. Mało się odzywali, mniej też
byli skorzy do wymieniania gestów grzecznościowych. Zarówno tamtego dnia jak i kilku
następnych. Ku przerażeniu osób świadomych wszelkich aluzji
i nawiązań w tekście, pozostałe osoby w biurze, nie znające
pełnego kontekstu żywo i głośno dyskutowały o tekście: że tak
przeciwko krzywym atmosferom jakie wytwarzają korporacje, że oni
znają kogoś takiego, lub jakby czytali o sobie.
Siedząca za
biurkiem młoda dziewczyna, rozbawiona była toczącą się nieopodal
dyskusją o intencjach autora, i chyba nikt, prócz niej, nie
zauważył posępnych tygodnia min kilku poszczególnych pracowników.
Zazwyczaj w centrum uwagi, dziś snuli się ukradkiem po kątach. Spoza nich, to chyba nikt w biurze nie zauważył zmiany w otoczeniu. A jednak, dziś nie zebrali się na przerwie śniadaniowej przy tym samym biurku. Prócz zainteresowanych, nikt nawet nie zorientował się, że dzisiejszy dzień w jakikolwiek sposób odróżnia się od innych.
- "Ciekawe tyko na jak długo się uspokoili?" - pomyślała trzeźwo, zdając sobie sprawę, że kryzys jaki im zaserwowała będzie raczej przejściowy. Zaniepokoiło ją że grupa wkrótce zacznie lizać rany pragnieniem zemsty, jednak po krótkiej chwili odpędziła te myśli.
W internecie wyszukała adres wydawnictwa, któremu jeszcze nic nie posyłała i załączając swój tekst, w treści listu napisała, że przesyła propozycję wydawniczą. Oderwała się na chwilę od klawiatury i rozejrzała po tej części pomieszczenia, w której nawiązała kontakt wzrokowy z niedawnymi jeszcze, cichymi prześladowcami. Ten trwał dosłownie chwilkę, gdyż jej oczy znów skupiły się na monitorze. Ustawiła kursor w edytorze by wymazać słowo "opowiadanie", i zastąpić je określeniem: "pierwszy rozdział powieści".
Nacisnęła przycisk "wyślij", po czym wróciła do poprzedniego zajęcia, polegającego na zapełnianiu nazwami i liczbami odpowiednich rubryczek.
Tamtego właśnie dnia co najmniej kilka osób w biurze zaczęło używać jej imienia, zwracając się do niej.
Dziewczyna
sprawnie zrobiła zakupy w osiedlowym sklepie nie wdając się w
niepotrzebne pogawędki ze sprzedawcą. Szybko opuściła sklep
obładowana reklamówkami i tak skierowała się do swojej klatki,
pod którą nie bez trudu udało jej się otworzyć toporne drzwi
kamienicy. Chwilę później siedziała już przy stole z sąsiadką,
popijając herbatę dumali nad treścią tajemniczego rysunku.
Wystarczyło by Alzacja wspomniała o nielicznych elementach obecnych
na obrazku, by kobieta natychmiast zasugerowała że droga i znak na
skraju pustyni będącej alegorią sytuacji kobiety w biurze –
symbol wykrzyknika w żółtym trójkącie – mają sugerować
ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem zaś otwarta koperta w rogu
może oznaczać ujawnienie jakiejś tajemnicy.
– Najlepiej chyba
będzie jak zbanuję niebawem ten adres mailowy – stwierdziła
młoda kobieta i odgoniła myśli łykiem herbaty.
–
Najdziwniejsze – wtrąciła nagle trzymając uniesioną filiżankę
– że znów w biurze czuję się momentami jak człowiek.
Spodziewałam się kolejnej porcji uszczypliwości z strony Frontu
Zjednoczenia, a tymczasem dzisiaj nawet małego sarkazmu nie
usłyszałam.
Starsza kobieta umieściła łyżeczkę w
pustym kubku i dłonią pogładziła blat stołu.
– Zapewne
odczuwasz to podświadomie – odezwała się. – Twój instynkt
samozachowawczy podpowiada ci, że coś jest nie tak. Jak widzisz,
największym wrogiem nie jest zagrożenie widoczne, a to nieosiągalne
dla dnia słonecznego, uknute gdzieś w okolicy. Pamiętaj że już
sam cień takiego przeciwnika może narobić nie lada smrodu –
powiedziała starsza kobieta. Młodsza słuchała skupiona.
- Może
intuicja dobrze ci podpowiada? – zasugerowała sąsiadka. - Może
oni faktycznie knują coś przeciwko tobie na większą skalę?
Musisz się mieć pa baczności w tej wężowni.
- Wężowni? -
Alzacja zdawała się ożywić na to słowo.
- Toż twoje miejsce
pracy to klatka pełna węży – podsumowała starsza pani – Pełno
niebezpieczeństw, nieprzyjemnie i kąsanie się po bokach.
Niezbyt pocieszona i zadumana Alzacja przeszła do w pokoju obok,
podeszła do klatki i wystraszonemu w środku kosowi dosypała nieco
ziarenek. Następnie obserwowała go przez chwilę z daleka. Szybko
stwierdziła że jedyne czego może mu brakować, to odrobina
świeżego powietrza. Znów przeszła przez pokój i delikatnie
uchyliła okna po czym wyszła z pomieszczenia ostrożnie zamakając
drzwi.
Nie zamieniając już z sąsiadką ani słowa, wyszła
na korytarz. Zamknęła za sobą drzwi, po czym wróciła do swojego
mieszkania. Krzątała się po nim jakiś czas, nie mogąc skupić
się na niczym konkretnym. Zła na siebie zasiadła przed laptopem i
w następstwie czasu na ekranie w którymś momencie wyświetlana
była zawartość jej skrzynki mailowej.
Miała już
wyłączyć komputer, gdy przypadkiem wyświetliły jej się opcje
monitoringu logowania, z którego wywnioskowała, że na jej skrzynkę
od dwóch dni logują się dziwne adresy.
Momentalnie poczuła
jakby ktoś ją dosłownie przywalił stalowym młotem w sam środek
głowy. Odpychała jeszcze przez moment te myśli, ale to musiałoby być
jedyne możliwe wytłumaczenie. I wraz z nim, wiążą się kolejne.
"Jaka ty głupia jesteś" – pomyślała młoda dziewczyna
wyłączając komputer.
Sępy dobrały się do prywatności, bo
nie wystarczyły potyczki biurowe. Ciekawią się tym, czym tak
bardzo gardzą. W mailach połowy nie tylko jej życia można się
doczytać, oraz najbardziej prywatnych spraw. Uświadomiwszy sobie całą
sytuację, Alzacja nie czuła wściekłości a dziwną obojętność
z pewną dozą bezradności, poczucie to nie opuściło jej już do
końca dnia. Popadała w w dziwne obsesje lęków przypominając
sobie poszczególne maile, które trzymała w archiwum. We śnie
zaczęła odczuwać gniew, który potęgował się przez całą noc.
Obudziła się zlana potem, w dziwnym, innym niż zawsze,
nastroju. Wstała, pościeliła łóżko i zaczęła bardzo
niechętnie zbierać do pracy, od której najchętniej by się teraz
jakoś wymigała spędzając resztę dnia pod kocem. Mało brakowały, by tak się stało. Z letargu wyrwał ją dzwonek do drzwi. Dziewczyna już nawet z samej ciekawości poszła otworzyć, sprawdzić kogo niesie o tak nietypowej
godzinie. Na klatce stała jej sąsiadka i raczej nie wyglądała na
zadowoloną.
- Wyobraź sobie, że wziął i spierdolił, niewdzięcznik jeden –
odezwała się niespodziewanymi słowami w progu mieszkania młodej kobiety. –
Wpadnij do mnie za moment, nim wyjdziesz – powiedziała i małymi
krokami skierowała się w stronę schodów, do swojego mieszkania.
Alzacja, mocno zdezorientowana sytuacją sprzed momentu niepewnym ruchem ręki zamknęła drzwi.
Tak się złożyło,
że raptem dwa dni później wypadał najgorszy dzień tygodnia.
Poniedziałek zawsze atakuje w rana jak dzikie zwierze, najchętniej
biorąc nas od strony niedzielnego rozleniwienia. W takim śnie, w
pamięci jeszcze niedzielnym, co jakiś czas daje o sobie znać jakby
zaplątana myśl, która wkrótce jak rosnąca wyrwa zagnieżdża się
gdzieś w pamięci i z czasem zaczyna pulchnieć, zaburzając sen..
Ciepły letarg znajduje wciąż we władzy nad ciałem i domaga się
dalszej celebracji.
Przestawiany budzik dwoni po raz drugi,
odpychamy stan uśpienia bo to już czas. I tak jednak zawsze jakiś
cudem wynajdujemy ostanie "pięć minut", bo może akurat
dziś ruch na ulicy pójdzie sprawniej. Jednakże nawet choćby i
przeciągany drzemkami aż do ostatnich sekund komfortu leżenia w
ciepełku, finalnie i tak poniedziałek działa na nas w łóżku z
rana jak katapulta. Upominają zbliżające się do siebie wskazówki,
i nagle robi się "już tak późno?!".
"Ty
leniwa idiotko, koniec tego spania" – pomyślała Alzacja, i
mogłaby się założyć o miliony ze wszystkimi amerykańskimi
naukowcami, że to o świcie tego dnia, statystycznie najwięcej
przekleństw wypowiadanych zostaje w kierunku budzików. Może gdyby
taki zakład wygrała, mając miliony, nie musiałaby wstawać
wcześnie? "Ktoś jednak mógłby w końcu wpaść na ten pomysł
i zamontować mikrofon w tym budzikach, by nagrywały pierwsze słowa
ludzi po przebudzeniu. Następnie mogłyby budziły delikwenta tymi
samymi słowami, następnego dnia" – rozmyślała – "To
by dopiero było."
Znów siedem dni zatoczyło koło i
oto obowiązek wzywa. Czas zamienić bezpieczny pod każdym wzdlędem
azyl, jakim jest własne mieszkanie, na rzecz anonimowości
substancji w jednej z plam masy ludzkiej, swoją drogą o tak
wczesnej porze dnia wysoce aspołecznej.
Kobieta stojąc już
na przystanku zaczęła odczuwać stres związany z wejściem do
biura. Zdała sobie w ten sposób sprawę, że dała się złapać na
podświadomy haczyk zastawiony na nią – zaczyna odczuwać lęk,
związany z tym miejscem, co nie rokuje najlepiej. Jeszcze tylko tego
jej brakowało – podświadomego lęki i kolejny wewnętrzny
konflikt do trzymania na wodzy. Dziewczyna spojrzała na bezchmurne
niebo, które przybierało rozmaite odcienie różu. Stado bocianów
przelatywało w oddali.
Ku jej zaskoczeniu, dzień zaczął
się spokojnie. "Komputer startuje normalnie, w szufladach
żadnych jaszczurek" – zauważyła. O wpół do dziewiątej
przyszedł Maciek z wielką teczką i zawalili ją papierami aż
siedziała w nich zagrzebana do jedenastej. Potem przez godzinę jeszcze
sprawdzała zgodność dokumentów, rubryczek i pieczątek. Nie spiesząc się za bardzo uporała się z tym na czas i to dosłownie, bo jak chciał
Maciek – trzeba to było zrobić "do przerwy śniadaniowej". Przez tych piętnaście minut pół biura wypalało średnio dwie paczki papierosów, reszta krzątała się po okolicy. Natomiast dla Alzacji sama przerwa minęła
nadzwyczaj spokojnie. Była zdziwiona, że dziś nie wymyślili sposobu na uprzykrzenie jej.
Jeszcze kilka dni temu nie przegapili
by okazji, by przechodząc nie rzucić jakiegoś komentarza, ale dziś
ją całkowicie ignrowali. Jej natomiast reszta dnia upłynęła na
wprowadzaniu cyferek z papierków do odpowiednich rubryczek w
odbpowiedniej tablece na ekranie monitora. "Co im się stało, zachowują się jakby znormalnieli" - pomyślała Alzacja. Wykazywali jednak pewną nienaturalna uprzejmość, którą Alzacja szybko zauważyła. "Na przykład dziś." - Kobieta chciała poprzeć swoje przemyślenia jakimś konkretnym przykładem, więc przypomniała sobie poranek - "Maciek podał mi tą teczkę i w ogóle był jakiś nazbyt dziwnie miły. Uśmiechał się, czy może śmiał się?" - rozważała przez chwilę, po czym zajęła się obowiązkami.
Pół godziny
przed końcem wklepała ostatnią cyferkę z arkuszu z samego dołu.
Odetchnęła chwilę, wstała i wykrzywiała głową starając się
rozluźnić mięśnie karku, które masowała dłonią. Po krótkiej
przerwie znów usiadła przed komputerem. Zauważając, że za
piętnaście minut koniec pracy, zerknęła jeszcze na skrzynkę
mailową. Drgnęła z niewiadomych dla siebie przyczyn gdy zobaczyła,
że pojawił się kolejny mail, z kolejnym załącznikiem. Zerknęła
tylko okiem, bo musiała jeszcze wydrukować tabelki, które
uzupełniła. Sprawnie się z tym uporała, pomimo iż myśli miała
zajęte na próbach odczytania kolejnej zagadki. Zamknęła się w
myślach do tego stopnia, że w autobusie zapomniała skasować
biletu, z czego zdała sobie sprawę gdy już wysiadła na
przestanku.
[Przytłoczony natłokiem spraw bieżących, zmuszony zostałem do opierdzielania się w związku z rozwojem opowiadania. W związku z tym, rozpoczynam nowy cykl felietonów związanych z kinematografią. Na resztę pozostaje cierpliwie czekać...]
Ktoś lubi bigos? Tą właśnie
potrawą zdaje się zawieje dziś, bowiem na pierwsze danie weźmiemy
"Wesele" Smarzowskiego z 2004 roku. Film budzi mieszane
uczucia, chociaż ogólnie podoba się publiczności. Warsztatowo przecież stoi na
wysokim poziomie, do tego stopnia, że pozwala odczuć jak nieraz
rozpoznawalni w zasadzie aktorzy, znikają w tłumie najebanego
pospólstwa, na znanych nam skądinąd i jakże podobnych do siebie
biesiadach okolicznościowych. Przyjrzyjmy się jednak mnogości
treści i przekazów, jakie kryją się w "Weselu";
przeanalizujmy język filmowy reżysera, który w swoim obrazie
bardzo dosadnie przemawia ukrytą treścią w postaci kontrastów z
obrazami malarzy polskich. Czasem więc bywa tak, że się wbija w
garniaka i bierze pustą flachę do ręki. To wtedy, gdy uderza się
na wesele stylem na krzywy nieco ryj.
Narodowy "ryj"
Smarzowski obnaża bez zbędnego pierdolenia się, może dlatego
właśnie uderza nas ono tak mocno? W warstwie fabularnej możemy przyjrzeć
się, jak Wiesiek Wojnar jest w trakcie, nie do końca
zorganizowanego jeszcze, wesela córki. Na przyjęciu pojawia się
cała paleta charakterów, i nie bez celu jest tu reprezentant
większości typów małomiasteczkowych osobowości. Zacznijmy od
księdza, mającego szemrane zdawałoby się powiązania w świecie
innym, niż tylko duchowy. Jest urzędnik z gminy, który za
odpowiednią motywację pieniężną, Wielki Mur Chiński by
przekwalifikował na supermarket, i to na jednym formularzu. Policja, zresztą, po bliższym
przyjrzeniu się, również zdaje się mieć mocno za uszami. Ogólnie
cały urzędniczy lokalny świat jest do tego stopnia skorumpowany, że staje się kryminogenny.
Główni bohaterowie filmu to przede
wszystkim wódka i nieświeży bigos, wspominany na dokładkę. W
samym środku tej wykwintnej jakże uczty, wszyscy uczestnicy tytułowej zabawy spoglądają na Kaśkę,
pannę młoda i córkę Wojnara. Ten, z braku laku znalazł jej męża,
chyba przez ogłoszenie z telegazety, bowiem z czasem takie sprawia wrażenie jego postać. Młodzi w rzeczywistości dobrani są o wiele gorzej, niż zdawałoby się to na pierwszy rzut oka. No to co. Wszyscy wkoło starają się robić dobrą minę do złej gry, wśród nich i Wojnar. Ponieważ reżyser lubuje się w tym filmie w zabawę w szufladkowanie bohaterów, ta główna postać - motor filmu, jest z gatunku tych ludzi, którzy przy jakimkolwiek płaceniu kombinują, by wydać jak najmniej. Co więcej, cięcia finansowe nie przedkładają się na oczekiwania. Wprost przeciwnie, wymagania Wojnara są tym większe, im niższą cenę wysępił.
Pierwszą osobą, która uświadamia sobie prawdziwe oblicze gospodarza, jest jego córka, Kaśka. Mniej więcej wtedy właśnie uwaga kamery skupia się bardziej na samym Wojnarze,
którego osobiste dylematy zestawione są z przykrym obowiązkiem zapewnienia dobrej zabawy reszcie gości,
traktowanych tu jako bohater zbiorowy. W zasadzie ludzie ci, sąsiedzi, urzędnicy, krewni, gdy tylko wyczują najmniejszą słabość,
okazują się w jednej chwili stadem hien, kąsających z
każdej strony. Bigos krąży po stołach jednak specjalnie,
i z zamysłem - po to, by pokazać jacy są Polacy w swych
najgorszych cechach. Tu przedstawieni jako bohater zbiorowy, w postaci
gości na weselu: ciemna strona zaściankowego charakteru w czystym
wcieleniu Wojnara i spółki.
Całość tragifarsy pokazana na tle szaleństw narodowego
archetypu - jakby to powiedział koleś z czapeczką w drzwiach - w ramach pewnej zorganizowanej akcji.
Koniec końców, Wojnar płaci
za swe skąpstwo (zbyt) wysoką chyba cenę; jego przerośnięta
ambicja nakazująca mu zyskanie pozycji w lokalnej społeczności za
wszelką cenę, kończy się gdy w jednej chwili, tuż po tym gdy
prawie miał wszystko w ręce. Przesrał złoty róg stylem
hazardzisty-amatora, i powoli wybudza się do rzeczywistości z gruzów swych złudzeń.
Sama wódka i jej działanie
przedstawiane jest widzowi poprzez widok z ręki, filmowanej amatorską kamerą, z dużą ilością intymnych zbliżeń (sic). Działa również metoda pokazywania w kadrze
dwóch, trzech osób na tle rozbawionej grupy, ujęciami niestabilnymi jak upite kobiety w fabule filmu. Wódka musi być, bo w "wodzie to się ryby pierdolą".
Bigos przestawiony w filmie jest, podobnie jak to dzieło Smarzowskiego, sam w
sobie - niestrawny. Nie do przyjęcia, gdyby jednak nie celowe upicie widza sposobem ustawienia i umiejętności wprowadzania kamery w niezłą delirkę.
To właśnie dobrze dobranymi scenami, w dużej mierze imitowane jest ogłupienie
alkoholowe, częściowo również wynikające ze sposobu montażu
poszczególnych scen. Obraz więc może nieco rozmyty, ale to dlatego
że ma już trochę promili. Ja, od sposobu przedstawiania ujęć nabierałem
coraz większej ochoty na jakąś zakąskę. Ogórka kiszonego, czy
coś.
W zasadzie trzeba się liczyć z
tym, że włączając film, niezależnie od miejsca pobytu, lądujemy
na zadupiu, tak zupełnie w biały dzień. Nagle stajemy się kolejnym gościem na przyjęciu, obserwujemy więc ceremonię a potem tupiemy nogą w rytm muzyki weselnej.
Przywołujemy znane nam obrazy: po kościele, na początku jeszcze
trochę się biega, ale zaraz potem tańczy ubawiony, jak tu czarnym
humorem przy pierwszej flaszce.
Z czasem jednak widz staje się kolejnym świadkiem,
zupełnie jak większość gości na weselu, powolnego upadku
gospodarza i jego drogi do klęski Ogląda się obraz, którego alternatywnym
tytułem bez problemu mogłaby być teza, że "cwaniactwo nie
tyle nie popłaca, co ośmiesza". Czasem lepiej już dać piątaka,
niż przepłacać dając trzydzieści.
Film momentami potrafi rozbawić, zwłaszcza w początkowych scenach.Ale już
mniej więcej od połowy, po której ilość absurdów przestaje śmieszyć, pojawia się coraz mocniejsza atmosfera niepokoju. Na gruncie osobistym bohaterów natomiast, z czasem komizm
staje się coraz bardziej tragiczny. Na samym końcu w zasadzie wiemy
tyle co Wojnar - możemy się jedynie domyślać kto zajumał mu
resztę kasy; dociekać w jaki sposób dziadek znalazł się w
futerale. Skołatani obrotem spraw, jesteśmy w odpowiednim stanie
emocjonalnym, by zadać sobie istotne pytanie - ile Wojnara jest w nas samych?
Symbolizm jakim przemawia reżyser poprzez konstrukcję fabuły, jest
urozmaicony w jeszcze jeden, dość interesujący sposób. Ciekawie robi się, gdy na warsztat
weźmiemy to, co przedstawiają same ujęcia w filmie Smarzowskiego.
W te, z pozoru klasyczne scenki z wiejskiej popijawy, wplecione są
nawiązania i odniesienia które zabarwiają wydźwięk filmu kolejną
dozą goryczy.
Bardzo dużo odniesień znajdziemy do takich malarzy
jak Malczewski, wspomniany już Wyspiański, pojawiają się również Grottger oraz Gierymski. Obraz tego ostatniego - "Trumna
Chłopska" - przez pryzmat ujęcia w filmie, nabiera nowej
wymowy. W symboliczny sposób opowiada o osobistej tragedii, jaką dla rodziców jest śmierć dziecka; analogicznie rozumując film (na zasadzie przeciwieństwa) - w
"Weselu" Wojciecha Smarzowskiego, cała tragedia rozpoczyna się od śmierci
dziadka, znajdującego się w trumnie pod postacią futerału.
Jakby ta ironia nie była na tyle wyczuwalna, to zauważmy jeszcze coś: przed
chatą u Gierymskiego, w poczuciu ogromnej straty rozpaczają rodzice. U Smarzowskiego siedzący
na ławeczce członkowie zespołu zaś zaraz kończą papieroska i
szybko wracają do zabawiania towarzystwa. O dziadku zapomnieli
wszyscy, najważniejsza była jego ziemia. Wyrywa się korzenie, i pędzi
na oślep. Więc nasuwa się kolejne pytanie – czy spojrzeć na
Wesele z drugiej strony? Czy może więc, na jakiejś warstwie
interpretacji filmu, nie rozchodzi się o zaledwie o zabawę po
ślubie, co równocześnie o przedwczesny pogrzeb starych wartości?
Inne, bardziej dosłowne rozumienie nawiązania do "Trumny chłopskiej" można odczytać, jako parabolę Wojnara, który niemal zabija duszę córki, z postaciami z obrazu. Zrozumiałe więc jest, że motyw tragedii dziecka również zaznacza swoją obecność.
Nagle kamera zabiera nas gdzieś na
zaplecze. Załatwiane są ciemne interesy a w tle widoczny jest
rysunek "Kucie kos", [z cyklu "Polonia"] autorstwa Artura
Grottgera – i kontrast krzyczący, że oto tak kiedyś wspólnie kuliśmy
kosy by walczyć ze wspólnym wrogiem, dzisiaj natomiast kłócimy się i wojujemy między sobą, bo nam się już nieźle w
dupach od dobrobytu i wolności przewraca. W innym filmowym ujęciu, prócz rysunku będącego ukrytym symbolem, na
ścianie wisi również flaga Unii Europejskiej. Widoczny jest także znak z
godłem, ciasno upchany gdzieś w kącie. Symbolika takiej aranżacji dekoracji jest chyba dostatecznie zrozumiała.
Wróćmy jednak jeszcze do treści fabuły: oto w tak urządzonym pomieszczeniu, napierdzielony jak szpadel urzędnik nadaje unikalnego kolorytu całemu
miejscu, szczególnie w momencie, w którym przychodzi mu wystawiać lewe
dokumenty. Mnie tymczasem nasuwa się do tej sceny, mniej widoczny i
być może błędnie, kontrast z obrazem Malczewskiego "Wigilia
na Syberii". Skrótem: tam mieli niewiele i mogli liczyć tylko na siebie.
Tu mają zbyt dużo, w efekcie bojąc się cokolwiek stracić, nieufni,
kombinują na prawo i lewo. Stają się bardziej sprzedajni niż majtki na bazarze czy gazety w kiosku.
Pokazując nam te obrazy, Smarzowski celowo zderza nas z tak
kontrastującymi symbolami. Ma na celu pokazać nam, do czego mogą
prowadzić źle rozumiane lub błędnie wykorzystywane cechy
narodowe. W polskim brudzie tej potańcówy, obrazy
nawiązujące do niezłomnego charakteru poprzednich pokoleń, ukazujące ich upór i
zawziętość, zdają się być upiorami straszącymi podświadomość.
Pokazują cechy, których brak w narodzie doprowadziłby do tego, że
wesele mogłoby się nie odbyć w taki właśnie sposób. Jednak
ponieważ takie cechy występują, mają i swoja złą stronę – to
obrazuje właśnie "cała zabawa".
Film zasadniczo wpasowuje się w
nurt zaproponowany przez Wyspiańskiego, do którego należą
opowieści z cyklu "miałeś chamie złoty róg". Tu prawda
o tym wychodzi powoli, ale im dłużej, tym bardziej boleśnie.Ta historia gościa, który na końcu traci wszystko, włącznie z
szacunkiem do samego siebie. I już nie jest śmiesznie, uświadamiamy sobie że to nie komedia
Lubaszenki, tu wszystkie możliwości zostały zaprzepaszczone, a
winne są największe wady. Ale przecież końcówka nie do końca
jest tragiczna – Kaśka idzie za głosem serca i już nie popełni
błędu matki. Czyżby matka polka wolała zabawnego gołodupca,
ponad materialistycznego gogusia?
Z czasem panująca
atmosfera w filmie robi się coraz bardziej klaustrofobiczna, montaż
każe nam skakać po lokacjach i wybija nam w świadomości urywki
chwil niby jeszcze neutralnych, ale już przygniatających. Mamy do
czynienia z jednym z tych obrazów, które powstały po to, by
uświadomić nam nasze wady, by pokazać do czego one mogą
doprowadzić. Poprzez ten pesymizm, przez obnażanie nas samych,
autor sugeruje co według niego powinno się zmienić, lub
przynajmniej zwolnić w zbiorowej mentalności.
Odnośnie nawiązań Smarzowskiego
do dramatu pod tym samym tytułem, popełnionego przez Wyspiańskiego, to
jak zauważyłem, napisano na ten temat już chyba wystarczająco wiele. Podzielę się jedynie przypuszczeniem, że wszystko wskazuje na to,
iż wiele postaci z literatury ma swoje odpowiedniki w filmie. Mnie
zastanawia postać Stańczyka - do niego moim zdaniem najwyraźniej
nawiązuje rola Macieja Stuhra - chłopaka z kamerą. Takim bowiem symbolem i możliwością spojrzenia z dwóch
perspektyw, a więc z dwóch różnych punktów widzenia, pokazana
jest dwubiegunowość sytuacji.
Z każdym kieliszkiem stopniowo
obnażana jest prawdziwa natura wszystkich obecnych, a zasłona
skrywająca wszystko pod wrażeniem, że "wszystko jest w
porządku" - dobra mina do złej gry - znika jak wódka i bigos
w trakcie imprezy. W jednej minucie wszystkie prymitywne cechy
wychodzą na zewnątrz jak neandertale z jaskini.
Wesele wychodzi bokiem w postaci niestrawności po
daniu głównym. Wojnar zaś nie dość, że przewala przez wieczór
ze trzydzieści kafli, to jeszcze traci palec, a wszystko inne idzie
mu nie tak jak przypuszczał. Na początku filmu, zdawało się,
śmialiśmy się, na tym etapie jednak, oglądając długie ujęcie
powoli oddalającej się kamery, mamy chwilę by zweryfikować
śmiech.
Film zdaje się sugerować nam potrzebę
przeanalizowania w "narodowej świadomości" takich rzeczy,
jak poczucie humoru, osobistą zaściankowość, czy tak banalnej rzeczy jaką jest bycie w życiu
wrednym sukinsynem. Robienie wszystkiego dla własnej korzyści się
nie opłaca, a ciągnięcie kilku srok za jeden ogon wychodzi
dotkliwie bokiem. Na końcu, jak można się domyślać, czeka po tym wszystkim nas kac, tak ogromny, że potrafi sponiewierać na cztery strony świata. Na wszystko inne zaś jest już stanowczo za późno. I tylko w ubikacji, odwiedzanej na początku filmu kilka razy przez operatora, echo kapiącej wody przypominało nam że odpoczywamy od zgiełku zabawy, zaglądając na drugi biegun energii świata w którym odbywa się wesele. To właśnie w tym ustronnym miejscu, w spacerniaku dla królów, widzimy dziadka za życia po raz ostatni. Tradycyjne wartości miały wówczas sposobność powiedzieć symboliczne "nie" bezideowemu, głupiemu potomkowi, gdy ten raz za razem udowadnia, że ostatnie czym się martwi to cierpliwie kierowanie się starym, niepisanym zasadom.
Powód był oczywisty, zaś reakcja łańcuchowa narastającej zachłanności spowodowała kierowanie się przede wszystkim własnym skąpstwem, które miało towarzyszyć urzeczywistnianiu marzeń przeciętnego mieszkańca wsi z przerostem brody, wąsa bądź ambicji - swoista forma "parcia na (lokalne) szkło"; swoisty Polish Village Dream.
Realizując to wszystko Wojnar ucieka się często do zawiłych kombinacji, która same w sobą są zupełnym zaprzeczeniem "Brzytwy Okhama" i w wymyślny sposób próbuje z marnym skutkiem okiełznać złośliwości losu.
Koniec końców, nawet my nie wiemy, kto jest kim w tym filmie oraz co tak właściwie się wydarzyło. Czasem tylko kamera znów nas wyprowadzi za jakąś potrzebą z sali weselnej na romantyczne zaplecze, do sracza przyjemnie szumiącego tłumionym dźwiękiem,, niczym echo ogromnej muszelki
Warto zwrócić uwagę, że to właśnie tu, w dość przestronnej i nieco obskurnej ubikacji, odgrywa się część kilku najważniejszych scen. To też tu, dość wcześnie w filmie, dziadek ma odwagę powiedzieć prawdę Pannie Młodej; tu też Wojnar wraca ze skaleczoną ręką do dziadka który ironicznie komentuje ten fakt staropolskim przysłowiem do wesela się nie zagoi".
Z tego zacnego kibla, senior rodu przechodzi do krainy wiecznych łowów i tu zostają nagrane ujęcia którymi posiniaczony od wpierdolu Maciej Stuhr obnaża doszczętnie Wojnara przed jego własną córką. W następstwie ona, jak i wszyscy inni odwracają się od organizatora imprezy, jeszcze nie tak dawno dobroczyńcy i gospodarza. Ale czego to się nie robi, by ludzie źle na wiosce nie gadali?
Finał to taki trochę game over i happy end w jednym, z taką jednak poprawką, że fajerwerkami poprzedzającymi nieco wcześniej to wydarzenie, było - z całym swoim symbolizmem - szambo wylewające się na posadzkę.